Portret rodziny.

Greta Gerwig za sprawą "Frances Ha" stała się dla mnie symbolem świeżości i beztroski, a jej postać od tamtej pory wywołuje we mnie pozytywne emocje. Po "Lady Bird" dała poznać się jako ambitna reżyserka, która pragnie postawić kobiety na pierwszym miejscu. Tym razem nie było inaczej; młoda twórczyni sięgnęła po bestsellerową pozycję XIX - wiecznej pisarki Louisy May Alcott o wdzięcznym tytule "Małe kobietki", która doczekała się już wielu ekranizacji. Czy ta będzie inna?


W Stanach Zjednoczonych wojna secesyjna trwa w najlepsze. Jedną z grup bezpośrednio dotkniętą konfliktem jest rodzina March - Marmee (Laura Dern) i jej cztery córki: Meg, Jo, Amy i Beth. Kobiety dzielnie stawiają czoła przeciwnościom losu, biedzie i codziennym rozterkom, oczekując powrotu ojca, który wyruszył na front jako kapelan. Każda z dziewczyn jest inna: Meg to uczuciowa i delikatna romantyczka czekająca na wielką miłość, Jo jest żywiołowa, zadziorna i nie przejmuje się konwenansami, Amy nieroztropnie pakuje się w kłopoty, ale skrywa w sobie talent malarski, a najmłodsza Beth w ciszy i spokoju akceptuje swój chorowity los. Dziewczyny różnią się od siebie praktycznie we wszystkim, razem stanowią jednak niezniszczalną całość. Są pomocne i życzliwe, roztaczają wokół siebie istny czar i wydaje się, że nic nie jest w stanie ich złamać. 

Gerwig za pomocą dwutorowej narracji kreśli perypetie sióstr March, przeskakując między tym co "teraz", a tym co "7 lat temu". Każda z kobietek otrzymuje na ekranie swoje pięć minut, niemniej, najczęściej do głosu dochodzi Saoirse Ronan w roli Jo - to często z jej perspektywy obserwujemy jak dziewczyny dorastają i mierzą się z trudami dorosłości. Irlandka na ekranie jak zwykle daje popis aktorskich zdolności, swoją naturalnością i buńczucznością urzeka widzów. Uwielbiam jej rześkość i zaczepność, jakby ciągle bawiła się z widzem. Jo jako młoda pisarka próbuje swoich sił w zimnym i nieprzyjaznym Nowym Jorku, dorabiakąc jako korepetytorka. Jej siostry wypadają równie pozytywnie, po prostu aż nie można ich nie lubić. Meg, która marzy o wystawnych balach i sukniach dla miłości jest w stanie poświęcić swoje plany. Amy całe dzieciństwo spędziła w cieniu starszych sióstr, pragnie wykazać się i zostać sławną artystką, jednak jej nieroztropność i infantylność momentami bierze nad nią górę. Wraz z gderliwą ciotką (Meryl Streep) wyjeżdża do Paryża, by tam próbować rozwinąć karierę. Chora Beth zostaje w domu szlifując swój talent muzyczny. A nad wszystkim czuwa ich dobroduszna mama, która do każdego podchodzi z sercem na dłoni. Warto wspomnieć o przystojnym młodym sąsiedzie (Timothee Chalamet), który skradnie serce niejednej z bohaterek. 

Całość to przyjemna, rodzinna opowiastka, z której co jakiś czas przebija się feministyczne hasło. Gerwig bardzo chce zwrócić uwagę widza na sytuację kobiet w XIX w., która, jak wiadomo, nie dawała im wielkich możliwości decydowania o swojej przyszłości. Jedyną opcją na dobre życie jest posiadanie bogatego męża, siostry March nie akceptują jednak warunków narzuconych przez społeczeństwo i próbują kreślić swoją własną historię. Reżyserka zwraca również uwagę na uniwersalne wartości takie jak przyjaźń, miłość i rodzina. Ostatecznie jednak historia ta sprowadza się do bycia ciepłą opowiastką z happy endem. Rozumiem, że mimo chęci Gerwig musi trzymać się książki, niestety z przykrością stwierdzam, że  poza ciekawym zabiegiem przestawienia chronologii, "Małe kobietki" są dla mnie zbyt cukierkowe i przez to monotonne. Oprócz charakternej Jo nie byłam w stanie polubić reszty sióstr, nie jestem też fanką fikcyjnych rodzeństw, które spędza ze sobą każdą sekundę i nigdy się nie kłóci (a jeśli już dojdzie do sprzeczki to trwa ona 5 min). Owszem, seans ma w sobie pewien urok, jest trochę smutku i trochę radości, dla mnie jednak był zdecydowanie zbyt monotonny. 




Komentarze