Orzeł wylądował.

Według danych podczas lądowania na Księżycu serce Neila Armstronga w szczytowym momencie biło 160 razy na minutę. Myślę, że podczas dzisiejszego seansu moje biło momentami w podobnym rytmie. Słowa o małym kroku człowieka zna chyba każdy. Prawie 50 lat po misji statku Apollo 11, 33-letni Damien Chazelle, mój reżyserski faworyt ostatnich lat, stworzył swój pierwszy niemuzyczny film, któremu daleko od typowej amerykańskiej laurki. "Pierwszy człowiek" bowiem to historia o... ciszy.

Stany Zjednoczone, lata 60. Podczas gdy w Polsce nasi rodzice nie mają telewizorów a nierzadko też i jedzenia na stole, Rosja i USA toczą między sobą "zimną wojnę", dla której polem bitwy staje się przestrzeń kosmiczna. Jednym z "niebiańskich żeglarzy" jest Neil Armstrong, który pracuje dla NASA jako pilot testowy. Nagła rodzinna tragedia okrutnie rani bohatera, który zamyka się w sobie i, by o niej zapomnieć, rzuca w wir pracy. Wybrany do programu lotów kosmicznych Gemini, Armstrong przeprowadza się z żoną i synem do Teksasu, by poradzić sobie z traumą oraz spełnić palące go pragnienie - zrealizować lot na Księżyc. 


Bycie astronautą jest jednak obarczone potężnym ryzykiem. W każdej chwili coś może pójść nie tak, i potężna metalowa konstrukcja w sekundę zamienia się w trumnę. Armstrong, poza bolesną osobistą traumą musi obserwować jak jego bliscy po kolei odchodzą, oddając swoje życie (i ciała) nauce. Równocześnie nie zatrzymuje go to, wręcz przeciwnie, napędza do dalszego działania. By dotrzeć tam, gdzie nikt nigdy nie postawił stopy, najpierw musi przezwyciężyć swoje słabości. Po raz kolejny Chazelle bierze na warsztat bohatera ambitnego, pełnego marzeń, ale nie do końca radzącego sobie z emocjami. Duża część "Pierwszego człowieka" poświęcona jest prywatnej stronie Neila Armstronga i jego relacji z rodziną. Cichy, poważny, zamknięty w sobie mężczyzna oddaje się pracy podczas gdy żona (Claire Foy) musi stanąć na straży domowego ogniska. Pytany przez dzieci o powrót z misji do domu Armstrong odpowiada im oschle, jak gdyby uczestniczył w konferencji prasowej. Gosling, który swoją twarzą zwykle nie wyraża zbyt wiele emocji, moim zdaniem sprawdza się w tej roli w stu procentach. 

Ciekawie przedstawiony jest komentarz polityczny poruszony w filmie. Podczas gdy NASA przy wsparciu rządu wydaje miliony dolarów na testy i budowy statków, ludzie nie mają pieniędzy na leki ani na czynsz. Ile żyć ludzkich warta jest podróż w kosmos? Jak bardzo zdesperowani są amerykańscy politycy, by wygrać wyścig z ZSRR? I nie potrzeba na to żadnej konkretnej odpowiedzi, bowiem dobrze wiemy, jak wielu ludzi było zaledwie trybikiem w wielkiej politycznej grze w latach 60-90 i jak wiele osób w tej grze ucierpiało. Niemniej, doceniam fakt, że film ucieka od bezmyślnej gloryfikacji Stanów, po to, by pozwolić sobie na chwilę, jakże ludzkiej i prostej, refleksji.

"Pierwszy człowiek" to przede wszystkim realizm. Obserwując astronautów w rakiecie czułam, jakbym była tam razem z nimi, każdy alarm i próby opanowania maszyny. Nie ma tu taniego efekciarstwa i poupychanego na chama zielonego ekranu. O ile mam zastrzeżenia do przesadnych zbliżeń na twarze postaci, to zdjęcia kosmosu  po prostu zapierają dech w piersi. Lądowanie na Księżycu dosłownie przyprawia o ciarki. Praca kamery jest niezwykle dokładna, reżyser chce oddać zrówno każdy obrót i drganie statku, jak i bezruch przestrzeni kosmicznej. Chazelle jak zwykle przykłada dużą wagę do dźwięku - ścieżka dźwiękowa fajnie współgra z poszczególnymi scenami i nie tworzy zbytniej pompatyczności tam, gdzie nie jest potrzebna. A po wielomiesięcznych trudach i wieloletnich porażkach bohater wkracza w przejmującą i wszechogarniającą go... ciszę. Czy pozwoli mu ona na odnalezienie spokoju duszy?


"Pierwszy człowiek" to nie jest film genialny, ale pewnie wielu będzie do niego wracać. Chazelle prezentując majestatyczny i przy tym niezwykle spokojny kosmos podkreśla jak wiele zostało jeszcze  do zbadania i jak wielu śmiałków było w stanie poświęcić swoje życie, by dotrzeć tam, gdzie jeszcze nie dotarł nikt.

Komentarze