Tarantino wannabe.

Mieliście kiedyś tak, że rzucił wam się w oczy niezwykle intrygujący plakat i poszliście na film bez żadnych konkretnych oczekiwań, jednakże z zamiarem obejrzenia czegoś ciekawego i doznaliście... srogiego zawodu? Tak właśnie przydarzyło mi się wiele razy w tym roku, a ostatnim z przykładów jest najnowszy film Drew Goddarda, "Źle się dzieje w El Royale". Goddard, znany widzom z "Domu w głębi lasu" toruje sobie drogę w Hollywood uskuteczniając swój bezkompromisowy styl, który pewnie wielu przypadł do gustu, wciąż jednak musi się wiele nauczyć.


Akcja filmu dzieje się w latach 70. Tytułowy El Royale to stary hotel, który lata swojej świetności ma już dawno za sobą. Dawniej nocowały tu grube ryby i wiele znanych osobistości ze sfer kultury czy polityki, jednak teraz stoi praktycznie opuszczony. Został zbudowany idealnie na granicy między dwoma stanami, Kalifornią i Nevadą - przedzielony czerwoną linią budynek oferuje podróżnym dwa różne "światy", co można odczytać także jako istotę całego filmu. Grono nieznajomych, któremu przyjdzie się spotkać w hotelowym holu ma dwa odmienne oblicza. Cwaniakujący sprzedawca odkurzaczy (Jon Hamm), czarnoskóra piosenkarka (Cynthia Erivo), niepozorny starszy ksiądz (Jeff Bridges) oraz tajemnicza hipiska (Dakota Johnson), którzy przybywają tego samego dnia do hotelu nie są tymi, za kogo się podają.  Kiedy groźna ulewa rozpęta się nad hotelem, również sam budynek odkryje przed podróżnymi swoją mroczną stronę.



Ok, umówmy się, to co z pewnością robi robotę w tym filmie to ścieżka dźwiękowa. Świetnie dobrane piosenki, czy to śpiewane na żywo, czy puszczane z szafy grającej dodają scenom smaku i popychają fabułę do przodu. Bo z tą fabułą wydaje mi się, że ma trochę Goddard kłopot. Widać tu dość mocno inspiracje dziełami Tarantino, ale w "Źle się dzieje w El Royale" całość rozkręca się szalenie długo. Początkowe sceny zapowiadają fajne tempo po to, by za chwilę zwolnić do żółwiego rozwoju fabuły. Niezbyt mnie to wszystko ciekawiło, z całą pewnością można było skrócić bądź wyciąć kilka ze scen. Dwie i pół godziny mijały bardzo powoli, a całość okazuje się być naprawdę mocno przegadana. Do tego trzeba mieć po prostu dryg.

I choć dialogi są momentami przekombinowane, casting udał się reżyserowi w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach - a przy takiej ilości tekstu dobry dobór aktorów jest kluczowy! Każdy z bohaterów skrywa jakąś tajemnicę i w najbardziej niespodziewanym momencie odkrywa swoją mroczną stronę. Goddard pozwala sobie na krótkie zagłębienie się w każdą z postaci, tak, by można było choć trochę ją poznać i robi to za pomocą nieliniowej narracji. W tle zaś przewija się komentarz społeczno-polityczny. Jon Hamm w roli sprzedawcy odkurzaczy gra tu po prostu świetnie - jest jak zwykle wkurzający i męczący, tak jak w jego sztandarowej roli Dona Drapera w serialu "Mad Men". Jeff Bridges fenomenalnie pokazuje dobroduszność i delikatność na równi z uporem w dążeniu do celu. Znalazła się też zaskakująca rólka dla samego Xaviera Nolana! Nawet boy hotelowy (Lewis Pullman) łączy w sobie miks sprzecznych emocji, które ostatecznie wylewają się z niego w punkcie kulminacyjnym filmu. Szkoda więc, że mimo tak dobrych postaci finał jest tak rozczarowujący i przewidywalny. Wbrew powszechnym opiniom Chris Hemsworth kompletnie nie pasuje mi do roli w jaką się wciela i odnoszę wrażenie, że czuje się w niej niekomfortowo.  

Mimo tych mocnych atutów "Źle się dzieje w El Royale" to dzieło rozczarowujące swoją przewidywalnością. Poszczególne elementy zasługują na uznanie, jednak złączone w całość stanowią typowy przerost formy nad treścią. Konkretne sceny może i pobudzają, lecz jako dzieło stanowią ładnie opakowaną... nudę.

Komentarze