Wspomnienie lata.

Cudownym pomysłem jest osadzenie akcji filmu na Wyspach Kanaryjskich. Uważam, że to wciąż mocno niedoceniana lokalizacja jeśli chodzi o świat kina, wyprzedzana przez inne, bardziej egzotyczne wyspy. A przecież to niezwykle urokliwe i wciąż dzikie miejsce, oferujące niesamowite widoki i wprowadzające w fajny wakacyjny klimat. W tym miejscu chylę więc czoła przed Corneliu Porumboiu, który w swojej najnowszej produkcji przenosi nas na tytułową "La Gomerę".

Głóny bohater, Cristi, jest najbardziej stereotypowym policjantem jakiego można przedstawić w kinie. To skorumpowany do szpiku kości, nieprzyjemny i oślizgły typ na usługach przestępczego światka. Gra na trzy albo i więcej frontów, bo z jednej strony pracuje dla swojej szefowej, prokuratorki Magdy przy rozpracowywaniu członka grupy przestępczej, samej kanaryjskiej mafii, która powątpiewa w lojalność wyżej wspomnianego mężczyzny, a także podręcznikowej femme fatale Gildą (w tej roli przepiękna Catrinel Marlon). Cristiego poznajemy w trakcie podróży na hiszpańskie Kanary, a dokładniej na malutką wulkaniczną La Gomerę. Żeby bowiem wejść do świata gomerskiej mafii na dobre i zdobyć ich zaufanie, musi zacząć mówić ich językiem. Tak się składa, że na Gomerze kultywuje się wymierającą sztukę języka gwizdanego, zwanego el silbo (z hiszpańskiego dosłownie "gwizd"), ukształtowanego przez jej rdzennych mieszkańców, Guanczów. Policjant z pomocą Gildy poznaje tajniki tego nietypowego środka komunikacji, by później móc używać go w trakcie skomplikowanej akcji wyznaczonej mu przez mafiosów. 


To co z pozoru wydaje się kinem policyjnym jest w gruncie rzeczy mieszanką gatunków: z jednej strony mamy czarną komedię, a z drugiej elementy westernu czy kina noir. Rumunia według Porumboiu jest ponura, brzydka i podejrzana. Nie ma w filmie jasnego podziału na dobrych i złych. Żadnej z postaci nie sposób lubić ani tym bardziej jej  kibicować; wszyscy są antypatyczni, nieprzyjemni, a kiedy trzeba oczywiście bezwzględni. Każdy ma przecież w zanadrzu parę haków, których nie zawaha się użyć by uzyskać swój cel. A wszystko to wykonywane jest z kamienną twarzą.

Co ciekawe, sporą rolę w "La Gomerze" wydają się mieć bohaterki kobiece. Zarówno Magda jak i Gilda z ogromną pewnością siebie realizują swoje plany, sprawiając nierzadko wrażenie jakby owinęły sobie otaczających ich mężczyzn wokół palca. Z kolei postać matki Cristiego wydaje się być wprowadzona jako element komediowy, mający na celu niejako sprowadzić go do parteru i nieco... upokorzyć? Niewątpliwie stanowi to ciekawą opozycję do gangsterskich męskich twardzieli. Przyznaję, interesującym zabiegiem jest również wprowadzenie języka gwizdanego, który teoretycznie stanowi główną oś filmu, na tym jednak moje pochwały się kończą. Reżyser celowo wprowadza nierówny podział między jasną a ciemną stroną, by nieustannie bawić się z widzem swoją wizją i wprowadzać co rusz nowe zwroty akcji. To, co bierzemy za pewnik za chwilę nie ma już znaczenia, a postać, która wydawała się istotna dla fabuły, kilka minut później znika z ekranu. Dodatkowo strzela się w widza dość wątpliwym, niby zgryźliwym humorem, by za moment wjechać z krwawą jatką. Tego jest zwyczajnie po ludzku za dużo. Intryga goni intrygę tworząc skomplikowane fabularne zawijasy, które ciągną się bez końca (a przynajmniej takie odnosi się wrażenie). 

Krytycy mówią o intertekstualności, o ukrytej opinii reżysera na temat samej Rumunii, dla mnie jednak za dużo jest w "La Gomerze" formy, a za mało treści. Chcąc puścić oko do widza Porumboiu-erudyta gubi gdzieś sens własnego filmu, strzelając sobie dodatkowo w stopę wyjątkowo nieudanym i przeciągniętym zakończeniem. Kolejny szalenie ambitny film, który w ostatecznym rozrachunku okazuje się być pokręconymi flakami z olejem. Ale La Gomera wciąż jest przepiękna.

Komentarze