Enjoy the silence.

Czy zatrzymujecie się czasami i skupiacie się na tym co słyszycie? Pewnie nie, w końcu to takie normalne, być otoczonym najróżniejszymi dźwiękami 24/7. Czy to szum drzew, alarm samochodu, zamykające się drzwi tramwaju, skrzypiąca pod stopami podłoga, obiad skwierczący na patelni ujadający pies sąsiada, gwiżdżący czajnik za ścianą, karetka jadąca gdzieś w oddali... a gdyby to wszystko zniknęło, nagle się wyłączyło? Niewyobrażalne, prawda? A jednak w samej Polsce liczba osób niesłyszących sięga ponad 500 tysięcy! W filmach ten temat wydaje się jeszcze nie do końca zbadany, choć niektórzy twórcy próbują go zgłębić (czy im to wychodzi to już osobna kwestia). I oto na ekrany wkracza Darius Marder ze swoim "Sound of metal" i razem z Derekiem Cianfrancem biorą nas totalnie pod włos.



Ruben i Lou to para w życiu zawodowym i prywatnym. Tworzą dwuosobowy zespół metalowy, na co dzień jeżdżą kamperem od knajpy do knajpy gdzie wieczorami dają bardzo ekspresyjne i ciekawe w formie koncerty. Rankiem muskularny Ruben parzy kawę, robi swojej pięknej dziewczynie smoothie i ruszają dalej w podróż - żyć nie umierać? Być może, do momentu, w którym mężczyzna nagle przestaje słyszeć. Diagnoza nie pozostawia złudzeń: utraconego słuchu nie da się już odzyskać, a o ten, który pozostał trzeba teraz bardzo zadbać. Dla osoby trudniącej się dawaniem koncertów chyba nie ma gorszej informacji. Świat Rubena zostaje wywrócony do góry nogami, za namową partnerki udaje się do ośrodka dla niesłyszących gdzie stanie twarzą w twarz ze swoimi słabościami i będzie mógł nauczyć się żyć od nowa.

Brzmi banalnie? Może i tak, zapewniam was, że tandety w tym filmie nie uświadczycie. Reżyser, choć obiera dość prostą ścieżkę fabularną, pokazuje nam, że to tylko pozory. Ruben to buntownik, twardy gość, który wszystko wie najlepiej. Nowa sytuacja kompletnie zbija go z tropu, z początku jednak nie chce się poddać zasadom panującym w ośrodku. Kombinuje jak tylko może, by wrócić do Lou i swojego poprzedniego, lepszego (na pewno?) życia. Jednak ono już nigdy nie wróci, lecz by to przyjąć i zrozumieć potrzeba bohaterowi czasu i pokory. To właśnie we wspólnocie mężczyzna ma szansę odnaleźć się na nowo, a jej "przewodniczący" (w tej roli bardzo dobry Paul Raci) staje się dla niego pewnego rodzaju przewodnikiem, mentorem: trochę jak ojciec - kocha, lecz nie pobłaża i wyznacza panujące w grupie surowe zasady. Chociaż Ruben jest narkomanem, to nie jest film o uzależnieniu. Mimo, że traci słuch nie jest to też do końca film o niepełnosprawności. "Sound of metal" to taka próba poskładania sobie życia na nowo, gdy wydaje się, że to koniec, nic już na bohatera nie czeka. Paradoksalnie to właśnie ta nabyta "cecha" pomaga Rubenowi dojrzeć i stać się w pełni człowiekiem. Cisza pozwala mu na zajrzenie do wnętrza siebie, pytanie tylko czy jest tam jednak miejsce dla Lou? 

Oprócz warstwy fabularnej na uwagę zasługuje strona techniczna, a przede wszystkim wybitna praca dźwiękowców. To jeden z tych filmów, który zamiast warstwy muzycznej uwrażliwia widza na odbiór świata przez głównego bohatera (chociażby za pomocą zanikających słów i odgłosów). Oszczędna forma zdecydowanie nadrabia treścią, składając się na obraz minimalistyczny, nie bez wad, lecz kompletny. Bez zbędnego moralizatorskiego tonu każdy z nas może zastanowić się czy lepiej Rubena podziwiać czy może mu współczuć. 

Komentarze

  1. Brzmi bardzo ciekawie, myślę, ze się skuszę!
    :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz