Wykraść światło.

Nie wiem czy fakt, że jestem córką marynarza ma wpływ na moją miłość do morza, jest jednak w wodzie coś, co mnie przyciąga i daje ukojenie. Robert Eggers wydaje się być przeciwnego zdania, mianował bowiem wodę na temat swojego najnowszego filmu "The Lighthouse", i uczynił z niej niebezpieczny i przerażający żywioł. I zdaje się, że niemało namieszał tą kameralną i wysublimowaną produkcją!

Opuszczona wyspa u wybrzeży Nowej Anglii. Trochę trawy, skał, mała chatka i potężna biała latarnia. Przez cztery tygodnie ten nieprzyjazny kawałek lądu ma być domem dla dwóch strażników, Ephraima Winslowa i Thomasa Wake'a. Młody Winslow ma przyuczać się u starego marynarza (granego przez Willema Dafoe) i pomagać mu w codziennych obowiązkach. Panowie różnią się jak dzień i noc; Wake to stereotypowy, zabobonny, stary latarnik, który szybko zrzuca najcięższe prace  (jak choćby targanie węgla w deszczu) na młodego i niedoświadczonego towarzysza. Ten z kolei nie chce utracić wypłaty z powodu niesubordynacji, z drugiej, czuje się wykorzystywany przez swojego przełożonego. Relacja mężczyzn zmienia się jak w kalejdoskopie - od wrogich spojrzeń do wspólnych wieczornych pijackich śpiewów. Wspólnie starają się przetrwać ciężkie chwile, tym bardziej, że wyspa okazuje się być wyjątkowo nieprzyjaznym terenem, zwłaszcza, gdy nad skałę nadciągnie sztorm, a statek mający odebrać mężczyzn nie przypłynie.


Powiedzmy sobie wprost, obaj panowie dają na ekranie popis absolutnie fenomenalnych zdolności aktorskich. Pattinson już dawno zrzucił z siebie brzemię tragicznego "Zmierzchu" i chętnie eksperymentuje z różnorakimi rolami, które wybiera. Jako młody, poszukujący lepszego życia Winslow jest po prostu bezbłędny: dziki, niepokojąco hipnotyzujący i niebezpieczny. Dafoe w roli doświadczonego latarnika po raz kolejny udowadnia, że jest aktorem najwyższej klasy. Punktem zapalnym konfliktu między mężczyznami staje się nienazwana trzecia bohaterka, czyli sama latarnia - majestatyczna, niezmiennie górująca nad malutką wyspą. Stary strażnik, mimo regulaminu, nie chce dopuścić Ephraima do operowania światłem, co doprowadza do licznych starć między mężczyznami. Alkoholowe wieczorne libacje pomału zacierają granice między jawą a snem, a kodeks moralny Winslowa rozmywa się w odmętach wódki i nocnych koszmarów. Mewy, pogoda i sama skała - wszystko zdaje się działać przeciwko nim. Z czasem nie wiadomo co tak naprawdę dzieje się na wyspie ani w głowach bohaterów, a całość zaczyna przypominać narkotyczne halucynacje przerywane wyciem nautofonu.

Nigdy nie brałam udziału w takim dziwnym, niesłychanie finezyjnym seansie. "The Lighthouse" to wysmakowana uczta dla oka i ucha, która przez bite 110 minut trzyma widza w napięciu jak najlepsze thrillery. To film, który chłonie się absolutnie każdym zmysłem, i przy którym trzeba być niezwykle uważnym, bowiem symbole mnożą się na ekranie bez liku. Nie sądzę, bym po jednym razie była w stanie wyłapać je wszystkie. Widz dosłownie wsiąka w historię, odczuwa dyskomfort na równi z bohaterami. Hipnotyzujące czarno-białe postacie w połączeniu z przerażającym monotonnym wyciem syreny wprowadzają nas w trans, z którego ciężko się wybudzić. Niesamowite zdjęcia wpasowane w ciasny kadr 4:3 potęgują wrażenie przerażenia, klaustrofobicznej przestrzeni, z której nie da się uciec. A do tego ten dźwięk.. wybitna mieszanka odgłosów (szum fal, krzyk mew, tykanie zegara, pracujące wnętrze latarni) i utworów, która tworzy iście przeraźliwy zestaw.

Widzowie w Cannes nie mylili się - to film, który zdecydowanie wybija się na tle pozostałych. To osobliwe, przerażające studium odosobnienia, angażujące, mimo powolnie rozwijającej się fabuły. Mogę śmiało postawić go na podium najlepszych filmów tego roku!

Komentarze