W podróż po przyjaźń.

Nazwisko Petera Farrelly'ego chyba nie powie za dużo wielu z was. Mi też nie mówiło, dopóki nie przejrzałam jego twórczości. A tam hit sprzed lat, "Głupi i głupszy", który swoimi żartami nierzadko uwłacza godności człowieka. Farrelly chyba też nie był zadowolony z tego, co tworzył dotychczas, bo oto wyreżyserował film, któremu udało się poruszyć serca tysięcy widzów, zgarnia najważniejsze nagrody świata i przebojem zmierza po tę najważniejszą, upragnioną przez wszystkich statuetkę Oscara. Od piątku na ekranach gości "Green Book", który na pokazach przedpremierowych zbierał pełne sale. I tylko szkoda, że nie trafił do nas przed świętami.

Nowy Jork, lata 60. Amerykanin włoskiego pochodzenia, Tony "Wara" Vallelonga tymczasowo traci pracę w jednym z nocnych klubów. Ledwo wiąże koniec z końcem, chwyta się więc różnych sposobów by podreperować domowy budżet. Znajomy podrzuca mu cynk o pracy szofera dla pewnego doktora, do której ochoczo się zgłasza. Sęk w tym, że doktor Shirley jest... czarnoskórym pianistą jazzowym, który przed wyruszeniem w świąteczną trasę koncertową poszukuje nie tylko kierowcy, ale również bodyguarda. Tony z pewną dozą wątpliwości przyjmuje ofertę i wyrusza w podróż po południowych Stanach z "doktorkiem", która, jak można się domyślić, zmieni jego życie.


"Green Book" to jeden z wielu filmów drogi, który zestawia dwie skrajnie różne postacie w zamkniętej przestrzeni jaką jest samochód. Tony jest głośny, emocjonalny i gadatliwy, pali jak smok i wiecznie coś je - a to pizzę, kanapki, jak również kurczaka z KFC. Nieco mały zasób słów w razie potrzeby nadrabia pięściami. Taki typowy cwaniak, który wie gdzie się zakręcić, żeby coś zdobyć. Jego pasażer to małomówny dystyngowany, elegancki mężczyzna z kilkoma stopniami naukowymi i zachwycającymi umiejętnościami gry na fortepianie. Otoczony drogimi akcesoriami, z lokajem u boku Don Shirley (Mahershala Ali) sprawia wrażenie wiecznie obrażonego i nadętego artysty w wyprasowanych na kant spodniach, bogacza gardzącego swoimi własnymi korzeniami. Odrzucony przez swoich "ziomków" i niechciany przez białych samotnie dryfuje po świecie mając za przyjaciela jedynie swoją muzykę. Obaj panowie z początku niechętni do nawiązania głębszej relacji z czasem przechodzą metamorfozę i zbliżają się do siebie, pomimo dzielących ich różnic.  Przestają patrzeć na siebie przez pryzmat klasy społecznej a zaczynają widzieć swoje prawdziwe wnętrza. Tony, do tej pory nieświadomy problemu rasizmu, niejednokrotnie gotów jest bronić Dona kiedy ten staje się obiektem okrutnych i niezrozumiałych w dzisiejszych czasach ataków. Zimny i niedostępny Shirley pod wpływem towarzysza osłania przed nim swoje najskrytsze obawy, a przy tym otwiera się na otaczający go świat.  Ich przygoda na zawsze połączy ich losy i sprawi, że staną się przyjaciółmi.

Nie ukrywam, że to w sumie nie historia, ale właśnie świetni aktorzy potrafili przyciągnąć moją uwagę na bite dwie godziny. Zarówno Mortensen jak i Ali są niezwykle charyzmatyczni i bardzo dobrze działają w duecie. Znakomicie wcielają się w swoje role, tworząc doskonałą filmową parę. Ich podróż obfituje zarówno w momenty zabawne, które wprawiły w rozbawienie całą salę, ale też te pełne grozy, gdzie Tony musi wykazać się niemałym sprytem. Farrelly prowadzi historię w lekkim i przystępnym stylu - to taki "feel good" movie, który napawa optymizmem i roztacza wokół dawkę dobrej energii. Można się pośmiać i przy tym poznać ciekawą historię. I za to chwała ci, reżyserze. Muzyka z epoki również robi swoje i przy okazji pełni funkcję łącznika między światem Tony'ego a Donalda.

Być może przez cały ten szum wokół filmu spodziewałam się zobaczyć coś nieco głębszego? Historia w "Green Booku" wydaje się ciekawa, jednak potraktowana dość pobieżnie i momentami zbyt lekko. Wszelkie niebezpieczne momenty mijają w mgnieniu oka, aby przyjaciele dalej mogli podróżować po kraju. Po prostu wiesz, że cała historia nie ma prawa skończyć się źle. Wszystko wydaje się troszkę zbyt słodkie i zaserwowane w ładnym, przystępnym opakowaniu, tak, aby widza nie znudzić, ale też nie przytłoczyć. Nie zrozumcie mnie źle, wiem, że "Green Book" to prawdziwa historia i pewnie tak to mniej więcej wszystko wyglądało; to dobrze nakręcony i znakomicie zagrany film, na którym dobrze się bawiłam. Wydaje mi się jendak, że mógłby być trochę mniej familijny i przy tym powierzchowny. 

Komentarze