Nowe korzenie dla małych ludzi.

Niedawno na ekrany kin wszedł film "Narodziny gwiazdy" w reżyserii Bradleya Coopera, od piątku zaś możemy oglądać kolejną produkcję, która wyszła spod rąk (do tej pory) aktora. Paul Dano, mój top 5 amerykańskich aktorów młodego pokolenia, porwał się na prozę Richarda Forda i sprezentował nam "Krainę wielkiego nieba".

Amerykańskie przedmieścia lat 60. Miasto w środku Montany (czyt. w środku niczego). Jerry (Jake Gyllenhaal), utrzymuje żonę, Jeanette (Carey Mulligan) oraz nastoletniego syna, Joego pracując na polu golfowym. Niespodziewanie zostaje zwolniony, a jego męska duma zostaje wyjątkowo mocno nadszarpnięta. Mężczyzna popada w marazm, pije, przesiaduje zblazowany w domu, ignoruje rodzinę. Wydaje się, że nie robi nic, by starać się ją odzyskać.  Ostatecznie decyduje się wyjechać na kilka miesięcy, zaciągając się do pomocy przy gaszeniu potężnych pożarów lasów za marne pieniądze. Jeanette z początku stara się robić dobrą minę do złej gry, jednak gdy Jerry wyjeżdża, pozbywa się złudzeń. Pod pozorem poszukiwania nowej pracy wdaje się w romans i rozmyśla o przeszłości, kiedy wzdychali za nią chłopacy. Teraz to ona wzdycha do tego „kiedyś”, bo to młodości chyba najbardziej jej brakuje. Całej tej sytuacji przygląda się Joe, z którego perspektywy oglądamy ten film.


To właśnie syn Brinsonów prowadzi nas przez wszystkie wydarzenia. Dziecięca niewinność przeplata się na ekranie z zakłopotaniem i zdezorientowaniem. Młody chłopak nie do końca wie, co dzieje się wokół niego; tak naprawdę z dnia na dzień sytuacja zmienia się z idyllicznej w tragiczną. Rodzice, którzy zawsze byli dla niego wzorem do naśladowania nagle zaczynają na siebie krzyczeć, stają się obcymi dla siebie ludźmi. Perfekcyjny świat stworzony w jego wyobraźni wydaje się pomału rozpadać, a Joe nie chce do tego dopuścić. Zagubiony w otaczającej go rzeczywistości musi szybko dorosnąć, by w końcu pojąć co stało się z jego rodziną.

Jak dla mnie kreacja syna jest chyba najmocniejszym punktem filmu. Młody Joe po wyjeździe ojca z jednej strony chce pokazać, że jest dorosły i umie zaopiekować się matką, z drugiej, zwyczajnie, jak dziecko, chce, żeby wszystko było jak dawniej a rodzice się kochali. Problem w tym, że nikt nigdy z nim nie usiadł i nie wytłumaczył mu co się stało. Matka z ojcem nie traktują go jak syna, bardziej jak źródło informacji a momentami nawet sędziego, który ma zadecydować kto w tym konflikcie ma rację. Zwierzają mu się i zadają pytania, na które nikt nie ma dobrej odpowiedzi. Na barki nastolatka spada odpowiedzialność - zbyt duża, by chłopak mógł ją udźwignąć. 

Carey Mulligan i Jake Gyllenhaal swoje role także odgrywają bez zarzutu. Po seansie stwierdzam, że każda z tych postaci osobno wypada naprawdę dobrze, jednak zestawieni razem wyglądają na ekranie nieco sztucznie, gryzą się ze sobą. Może o to w tym chodziło? Być może Dano chciał pokazać, że jako rodzina bohaterowie nigdy nie będą w stanie stworzyć całości?

"Kraina wielkiego nieba" ma w sobie tę skierkę talentu, którą Dano ze swojego aktorstwa przeniósł za kamerę. Zdecydowanie nie jest to jednak film przystępny, od początku fabuła wprowadza negatywną atmosferę. Wiemy, że z wydarzeń na ekranie nie wyniknie nic dobrego. Bardzo prawdopodobne, że jeśli od początku nie wciągnie nas narracja prezentowana przez młodego Brinsona, ta historia po nas spłynie. Faktycznie, niekiedy dialogi są nieco wydumane i górnolotne, a sceny niepotrzebnie przeciągnięte. Możliwe, że miały one podkreślić niezręczność sytuacji, ale było ich zdecydowanie zbyt wiele. Na uznanie zasługują zdecydowanie zdjęcia i muzyka, oszczędna, ale wpasowująca się w klimat.

Może i debiut Paula Dano nie skradł mojego serca w 100%, nie mogę jednak powiedzieć, że jest to film nieudany. Dobrze dobrani aktorzy na pewno poradzili sobie z dość trudnym scenariuszem. Historia nie jest przyjemna, a perspektywa Joego daje wyraźnie znać, że tymi, którzy najbardziej cierpią na rozpadzie rodziny są właśnie niewinne i nieświadome często dzieci.

Komentarze