Nie trzeba rozpaczać.


Sierpień, rok 2000. Oczy całego świata wpatrzone są w Rosję. Miałam wtedy 8 lat więc wspomnień z tamtego czasu nie uchowało się zbyt wiele, niemniej jednak czytając historię "Kurska" dostaję gęsiej skórki. Tragedię sprzed osiemnastu lat na ekran przeniósł Duńczyk Thomas Vinterberg, którego szanuję do dziś za wspaniałe "Polowanie".


Na Morzu Barentsa Flota Północna rozpoczyna swoje wielkie letnie manewry. Atomowy okręt podwodny K-141 Kursk wypływa w morze a w nim wypływają bohaterowie filmu. Dzień wcześniej marynarze bawią się na weselu jednego z nich, Pawła. Złączeni służbą, ale też wielką przyjaźnią mężczyźni zaczynają swoją kolejną misję. Niedługo po rozpoczęciu ćwiczeń potężny wybuch wyrywa dziurę w kadłubie, zabijając bądź raniąc większość ze 118-osobowej załogi. Nieco ponad dwudziestu ocalałych ucieka na rufę okrętu i czeka na pomoc. Ta historia jednak, jak wiadomo, nie doczeka się szczęśliwego zakończenia.

Zwlekając z przyjęciem pomocy oferowanej przez chociażby Wielką Brytanię czy Norwegię, władze Rosji skazały na śmierć 23 marynarzy uwięzionych na pokładzie. Pozbawieni powietrza, elektryczności i przede wszystkim łączności ze światem mężczyźni trwali w zawieszeniu między życiem a śmiercią, zamknięci w kilkutonowej stalowej klatce, a ich jedyną nadzieją było regularne uderzanie młotkiem w kadłub. Klaustrofobiczna atmosfera strachu wyziera prawie z każdego kadru. Vinterberg jak zwykle stawia na ludzi i oczywiście na emocje, które z racji tragedii dziejącej się na ekranie aż z niego krzyczą. Widzimy zarówno bezduszną stronę rosyjskiej administracji, która otwarcie kłamie na temat akcji ratunkowej, jak i pojedyncze jednostki (takie jak kapitan Russel czy żony marynarzy) walczących o ocalenie mężczyzn. Być może postaciom ocalałych przydałoby się trochę więcej głębi, bowiem jedynie postać Schoenaertsa jest niejako nakreślona. Film nie pozostawia suchej nitki na Rosji, dając jasno do zrozumienia, że w tym kraju człowiek i jego prawa się absolutnie nie liczą. Marynarze, którzy czekali na pomoc nie wiedzieli jednak jak ich tragedia wyglądała na powierzchni. A na górze mateczka Rosja od samego początku nie miała zamiaru zdradzać szczegółów technicznych statku, a tym bardziej faktu, że jej własna flota pełna jest staroświeckich i zardzewiałych statków ratunkowych. Niewinni marynarze zginęli wykonując swoją pracę; nie mieli żadnych szans w starciu z okrutną, nieludzką machiną pod postacią Kremla, którego priorytetem w żadnym momencie nie było uratowanie pozostałych przy życiu mężczyzn, lecz utrzymanie iluzji niezależnego mocarstwa. 

Bardzo ciężko ogląda się "Kursk", mając świadomość do jakiego finału zmierza historia, cieszę się jednak, że powstał. W przypadku tego filmu o dziwo nie przeszkadzał mi brak rosyjskiego, pewnie dlatego, że bohaterowie nie starają się brzmieć "rosyjsko" mówiąc po angielsku. Mam nadzieję, że Matthias Schoenaerts będzie miał w końcu swoje 5 minut i zabłyśnie częściej na ekranach kin, bowiem w roli ojca-kapitana spisuje się bardzo dobrze. Alexandre Desplat stworzył jak zwykle fantastyczną ścieżkę dźwiękową, a do scenografii też nie można się przyczepić. Mocne, porządnie zrobione kino o wielkiej tragedii niewinnych ludzi, którzy na próżno wyczekiwali pomocy z lądu. Ale, jak napisał jeden z marynarzy w swoim pożegnalnym liście, "nie trzeba rozpaczać".

Komentarze