America first.

Spike Lee to znane nazwisko Hollywood, który swoimi produkcjami zahacza o różnorakie tematy ważne dla społeczeństwa. Jego  najnowsze dzieło "Czarne Bractwo. Blackkklansman" stara się zmierzyć z problemem dyskryminacji czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Niezwykle długo czekałam na premierę tego filmu w Polsce, niestety... srogo mnie zawiódł. Możliwe, że to jedyna negatywna recenzja tej produkcji! 


Policyjna saga Spike'a Lee o pierwszym czarnoskórym gliniarzu w Colorado Springs ma zadatki parodii, czy wręcz satyry. Już na wstępie ma się odczucie, że to będzie tzw. film "z jajem", z niewybrednym humorem i ostrą puentą, tym bardziej, że to historia oparta na faktach - a z takimi  zwykle można się utożsamić.


Stany Zjednoczone, bliżej nieokreślony rok, można jednak założyć, że rzecz się dzieje krótko po śmierci Martina Lutera Kinga. Ron Stallworth (w tej roli John David Washington) to pierwszy detektyw w Colorado Springs o odcieniu skóry innym niż biały. Ma aspiracje, by zrobić w policji wielką karierę. Mimo braku doświadczenia śmiało wyznacza sobie cele i wpada na pomysł, o któremu chyba żadnemu z mundurowych się nie śniło - pewnego dnia chwyta za słuchawkę telefonu i dzwoni pod numer znaleziony w gazecie. A numer ten przekierowuje go na pocztę głosową samego Ku Klux Klanu. I tak, dzięki krótkiej rozmowie, czarny policjant nawiązuje kontakt z jedną z najbardziej rasistowskich organizacji w Stanach. Razem z innym detektywem, Flipem Zimmermanem (mój ulubiony Adam Driver), a jakże, Żydem, rozpoczynają śledztwo mające na celu rozpracowanie lokalnej komórki KKK.

"Blackkklansman" oferuje ciekawe zdjęcia, scenografię i fajny oldschoolowy klimat okraszony muzyką z dawnych lat. Washington i Driver tworzą zgraną parę na ekranie, choć żadna z nich nie wybija się poza poziom poprawności. Tak naprawdę żadna z postaci nie zostaje choć trochę pogłębiona, nie ma żadnego tła ani historii, przez co nie jestem w stanie nic o nich powiedzieć. Bohaterowie wchodzą ze sobą w interakcje, które prowadzą fabułę, jednak brakowało mi w nich głębi. Dialogi, mimo że momentami zabawne, wydawały mi się szalenie powierzchowne. Co paradoksalne, na początku filmu odniosłam wrażenie, że będzie dynamiczny, trochę szalony, a przy tym spójny, coś w stylu "Baby driver", jednak to wszystko rozmywa się z czasem w nijaką papkę. 

Problemem filmu Spike'a Lee jest przede wszystkim długość i wyważenie niektórych ze scen. To, co powinno wybrzmieć, zbywa się paroma zdaniami; to, co szybkie, jest rozwleczone do granic możliwości. Punk kulminacyjny, który Lee buduje z niesamowitą starannością, trwa zdecydowanie za długo, przez co kompletnie traci swoją moc. Postacie, choć celowo przerysowane, są dla mnie niewiarygodne. Społeczeństwo jest tu czarno-białe - piękni i honorowi czarni kontra banda tępych białych facetów nie potrafiących zliczyć do trzech. Oczywiście poprzez iście absurdalną, ale prawdziwą historię, reżyser chce dotknąć niezwykle istotny temat jakim jest problem rasizmu i opresji Afroamerykanów w USA. Zakończenie jednak jest moim zdaniem tak pompatyczne, że aż przykro się robi. Oczywiście, że rasizm wciąż istnieje i nie zniknie za pstryknięciem palców, jednak sposób w jaki Lee przerzuca swoją wizję na teraźniejszość kompletnie nie pasuje do tego, co przedstawiał wcześniej.

"Czarne bractwo" strasznie mnie zawiodło. To miał być zupełnie inny film, rytmiczny, głęboki, z ciekawymi postaciami, którym się kibicuje, a tak... zapomniałam o tej historii godzinę po wyjściu z kina.

Komentarze