Tchórzliwy jak królik.

Dla Polaków II wojna światowa jest tematem wyjątkowo delikatnym. Filmy wypuszczane przez naszych rodzimych reżyserów są zwykle pełne patosu i skupiają się na milionach ofiar nazistowskiej opresji. I, jak najbardziej, nie można o tym zapominać, ba, mamy obowiązek przekazywać te historie kolejnym pokoleniom. Nie można jednak przejść obojętnie obok najnowszej produkcji nowozelandzkiego twórcy Taiki Waititi (który chwycił mnie za serce swoim "Co robimy w ukryciu"), która prowokuje już samym plakatem. "Jojo Rabbit", proszę państwa, to nominowana aż w 6 kategoriach satyra, której dawno na naszych ekranach nie było.

Tytułowy Jojo to 10-letni Niemiec, który ma przed sobą weekend treningowy w Deutches Jungvolk. Wraz z innymi dziećmi ma uczyć się strzelać, rzucać granaty i palić zakazane książki - jednym słowem, przygotowywać się do wojny w imieniu ojczyzny. Chłopiec obsesyjnie wierzy w wyższość nazizmu, a w jego przekonaniach utwierdza go wymyślony przyjaciel Adolf (tak, tak, właśnie ten), którego radzi się w przeróżnych życiowych rozterkach. W wyniku nieporozumienia zyskuje ksywkę tchórzliwego królika, a za sprawą przypadkowego odkrycia w pokoju swojej siostry jego fanatyczny światopogląd zostanie wystawiony na próbę.

Młody nazista przekonany jest, że wredni Żydzi kontrolują aryjskie umysły, piją krew, śpią zwisając z sufitu i mają rogi na głowie. Jego mama ewidentnie ma z nim ideologicznie nie po drodze, łączy ich jednak wyjątkowa więź, która przełamuje wszelkie polityczne bariery. Dzięki niej oraz nowo poznanej przyjaciółce jego świat zacznie się zmieniać, a bezmyślnie powtarzane nazistowskie formułki przestaną przemawiać do młodego Johannesa.



Już od samego początku mamy do czynienia z niespotykanym i dość kontrowersyjnym sposobem przedstawienia wojny. Waititi prowokuje już od pierwszych minut filmu, porównując chociażby obsesję na punkcie Hitlera do Beatlemani czy też groteskowo przeinaczając powitanie "heil, Hitler".  Jego Adolf jest pokraczny, niezdarny, slapstickowy, ale gdy trzeba pokaże swoje prawdziwe oblicze. Niemieccy żołnierze z kolei wcale nie budzą grozy, a bardziej uśmiech politowania. Na drugim planie majaczą gwiazdy takie jak Sam Rockwell czy Scarlett Johansson, które swoim "byciem dorosłym" chcą wskazać małemu Niemcowi tę właściwą drogę. Tylko która jest właściwa...? - zastanawia się młody Jojo. 

Całość okraszona jest dużą ilością scen w slow motion, kadrów w stylistyce, którą skojarzyć można z filmami Wesa Andersona oraz niemieckich wersji hitów Davida Bowie czy Beatlesów. Ten humor jednak nie jest w filmie stały, reżyser pod płaszczykiem żartów chce przemycić ważną lekcję na temat szkodliwości propagandy i jej ogromnego wpływu na umysły młodych ludzi. Nowozelandczyk balansuje na granicy komedii i dramatu, łącząc sceny poważne z tymi, które mają za zadanie obudzić ciepło w sercu widza. Momentami jednak wydaje się być pogubiony, a scenariusz nie do końca daje sobie radę z, mimo wszystko, poważnym tematem. Młody Roman Griffin Davis jest do swej roli wprost stworzony, a w duecie z Adolfem tworzą, och, jak to brzmi, uroczą parę przyjaciół. Niemniej, w interakcji z innymi bohaterami często jakoś nie czuć chemii. I choć reżyser dwoi się i troi, a początkowa scena to jedna z najbardziej pomysłowych wejściówek jakie ostatnio widziałam, akcja nierzadko staje w miejscu i nie umie z niego ruszyć. Za dużo w tej historii zachowawczości i powtarzalności. Zabrakło w "Jojo Rabbicie" trochę odwagi i konsekwencji, niemniej mimo braku pazura seans jak najbardziej można zaliczyć do przyjemnych. Idźcie choćby dla "I want to hold your hand" po niemiecku!

Komentarze