Per aspera...

Zadziwiający i niezmierzony ten nasz kosmos. Mimo wielu lat eksploracji wciąż zaskakuje i niechętnie odkrywa swoje tajemnice. Mainstream pragnie filmów o kosmosie, łaknie ich dla pięknych widoków, efektów specjalnych i ważkich pytań stawianych przez bohaterów. Pytania te zadawał Matthew McConaughey w "Interstellarze", Matt Damon w "Marsjaninie", Ryan Gosling w "Pierwszym człowieku", a od piątku do tego zacnego grona dołączył Brad Pitt w "Ad astra". 

Przyszłość. Świat staje w obliczu zagłady. Potężne wyładowania elektryczne nieokreślonego pochodzenia pustoszą Ziemię. Do pomocy zaangażowany zostaje major Roy McBride, syn legendy, pioniera kosmicznych wypraw, który jest jedyną nadzieją ludzkości w obliczu zbliżającej się katastrofy. Okazuje się bowiem, że ojciec Roya wyruszył przed laty na podbój kosmosu i zaginął bez śladu, a to właśnie on stanowi odpowiedź na dręczące Ziemię kłopoty. Bohater rozpoczyna więc swoją ściśle tajną i niebezpieczną misję i wyrusza na poszukiwanie mężczyzny, który przez całe życie był dla niego jedynie zagadką. A jak wygląda świat bliżej nieokreślonej przyszłości? Skolonizowany Księżyc, na który można dostać się komercyjnym lotem rakietą, a na miejscu zjeść sobie kanapkę z Subwaya i nadać paczkę DHLem; do tego nasz sąsiad Mars stał się dużo bardziej przystępny, znajduje się tam bowiem podziemna baza lotnicza. Roy BcBride wydaje się w tym świecie nie odnajdywać. Jest ciągle nieobecny, błądzi myślami gdzieś indziej, nie mogąc stworzyć normalnej, stabilnej relacji. Czy winę za to ponosi jego ojciec? Bohater zadaje sobie podobne pytania, dlatego też misja, do której zostaje tak naprawdę zmuszony, może okazać się dla niego zbawienna.


I faktycznie, Brad Pitt co rusz rzuca w nas egzystencjalnym frazesem, próbując stworzyć wokół swojej wyprawy metafizyczną i refleksyjną aurę. Młody McBride wyruszając po ojca stara się również zajrzeć w głąb siebie, szkoda tylko, że robi to w sposób szalenie banalny i naiwny. Miałkie dialogi okraszone sztucznymi maksymami rodem z gimnazjalnych złotych myśli kompletnie nie pasują do ogólnej wizji filmu. Postacie drugoplanowe praktycznie nie istnieją, przeszkadzają wręcz Pittowi w byciu jeszcze bardziej filozoficznym. Tommy Lee Jones w roli McBride'a seniora jest po prostu szalonym starcem, który stracił kontakt z rzeczywistością. Irytujące kadry zaciemnionej twarzy bohatera kontrastują z pojedynczymi scenami akcji rodem z horroru. Nie czujemy kompletnie tych trudów, przez które musi przejść major by dotrzeć na orbitę Neptuna, bo jakakolwiek przeszkoda znika w przeciągu chwili. Co najważniejsze, tak bardzo wyczekiwane spotkanie ojca z synem jest rozczarowujące, potraktowane po macoszemu, choć Roy paradoksalnie wydaje się być z tym pogodzony. 

Największą przykrość sprawiły mi błędy czysto fizyczne, których po prostu nie sposób zauważyć. Abstrahując od warstwy emocjonalnej, "Ad astra" jest pełen sprzecznych informacji, które nie miałyby możliwości wydarzyć się w rzeczywistości, co dla mnie jest równoznaczne z kpiną z widzów, którzy mają choć minimalną wiedzę na temat praw fizyki. Reżysera zdaje się to nie interesować, chce skupić się bowiem na swojej filozoficznej lekcji, którą mamy wynieść z filmu - kochajmy i doceniajmy to co mamy blisko. W rezultacie otrzymujemy zachowawczy, bezpieczny dramat filozoficzny ubrany w warstwę pseudo sci-fi, który oprócz ładnych zdjęć i kilku ciekawych scen nie przekazuje sobą nic nowego.


Komentarze