Laurka dla Hollywood.

Ach, ileż to ludzie naczekali się na ten film. Ileż było wokół niego szumu... I te wywiady z Rafałem Zawieruchą, zdjęcia, trailery. I oto jest! Chyba najbardziej oczekiwany, dziewiąty (i ponoć przedostatni) obraz Quentina Tarantino może cieszyć nasze oczy od piątku. "Pewnego razu... w Hollywood" zabiera nas w powolną podróż do przemysłu filmowego sprzed 50 lat, bardziej przypominając w swej formie kolaż niż linearną opowieść.

Los Angeles, późne lata 60. Rick Dalton to utalentowany aktor, który znany jest szerszej publiczności z odgrywania czarnych charakterów w telewizyjnych westernach. Wraz ze swoim dublerem-kaskaderem o wdzięcznym nazwisku Cliff Booth (Brad Pitt) tworzą zgrane duo. Ten pierwszy pomału czuje już koniec kariery na karku i rozpaczliwie próbuje ratować się przed aktorską emeryturą. Ten drugi to tajemniczy mężczyzna z przeszłością, którego rola z braku propozycji filmowych ogranicza się do wożenia Daltona po mieście. Równolegle do historii dwójki przyjaciół toczy się wątek Sharon Tate (w tej roli Margot Robbie) i jej perypetii w wielkim mieście. Dalton, w którego wciela się Leonardo DiCaprio ma na koncie kupę kasy, elegancki apartament w sąsiedztwie Romana Polańskiego, wieczorami pija drinki w swoim basenie z widokiem na Los Angeles, a jednak czuje, że mógłby coś jeszcze z siebie wycisnąć, pobyć jeszcze na ekranie chociaż 5 minut. Niektórzy upatrują w nim samego Tarantino, który znajduje się w punkcie zwrotnym swojego życia i zastanawia się "co dalej?". Tarantino poprzez DiCaprio chce ukazać jak filmowy świat idzie do przodu, show-business rozwija się w zawrotnym tempie i nie pozwala na zwolnienie kroku. Cliff Booth z kolei wydaje się być pogodzony z rolą kierowcy-złotej rączki, spokojnie idzie przez życie nie wymagając niczego od nikogo. Margot i jej Tate to uroczy obrazek zdolnej aktorki, która do końca wydawała się niewinna, jakby zaskoczona swoją sławą. Beztroskie życie w LA pełne jest pozytywnych doznań. Robbie tak dobrze wcieliła się w rolę, że rodzina Sharon przyznała, że czuła jakby słyszała  i widziała prawdziwą Tate. 

Tarantino nigdzie się nie spieszy, pokazuje ulice LA i jego przedmieść, kreśli obrazy mieszkańców, ze spokojem miesza historie Daltona i Tate, kontemplując ówczesną rzeczywistość i czasy kiedy filmy miały prawdziwą fabułę (może ktoś nie zgodzi się z tym zdaniem, ale wystarczy porównać kilka tytułów, żeby wiedzieć o czym mówię). Gdzieś tam w tle przewijają się hipisi i grupa Mansona, która nieodwracalnie wryła się w historię Stanów Zjednoczonych. Nie można nazwać tego dramatem, westernem czy też kryminałem - to po prostu skumulowane refleksje, którym Tarantino dał upust na ekranie. Przez prawie trzy godziny próbuje zauroczyć nas czarem z dawnych lat. 


"Pewnego razu... w Hollywood" to film pełen nostalgii i wspomnień, hołd złożony ówczesnej Fabryce Snów. Nie jest on jednak wolny od dłużyzn i finalnie wydaje się być jednak przeznaczony dla wąskiego grona odbiorców, którzy doskonale znają rzeczywistość USA z tamtych lat. Będąc "nieprzygotowanym" można czuć się zdezorientowanym a nawet rozczarowanym, co, przyznam szczerze, spotkało i mnie. Nieznajomość faktów rekompensuje praca kamery, scenografia i ścieżka dźwiękowa, dla mnie jednak to za mało by nazwać film ten arcydziełem. Charyzma Tarantino tym razem nie zadziałała. Kto wie co przyniesie dziesiąty film reżysera? 

Komentarze

  1. A wyobraź sobie Monia, że ja tego filmu jeszcze nie widziałam. Zabierałam się parę razy za niego.. Po Twojej recenzji chyba znowu przyszedł na to czas! :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz