Under pressure.

Freddie Mercury to człowiek legenda. Piosenek Queen słucham od dzieciństwa. Nie jestem jednakże wielką miłośniczką czytania biografii artystów, co ciekawsze informacje zwykle słyszę od znajomych, bądź wyczytuję w internecie. Postać Mercury'ego jest bez wątpienia barwna i kontrowersyjna, a jego śmierć w 1991r. raczej przyniosła więcej pytań niż odpowiedzi. Film "Bohemian Rhapsody" miał rozwiać niektóre z wątpliwości i przybliżyć sylwetkę piosenkarza z nieznanej dotąd strony. Za kamerą stanął Bryan Singer (zwolniony w trakcie kręcenia filmu!), a o konsultację muzyczną zadbali żyjący członkowie zespołu.

Możemy śledzić początki powstawania zespołu, ich drogę do sławy i koncerty na całym świecie. Postać Freddiego jest oczywiście tą, która skupia uwagę widza, bo to z jego perspektywy poznajemy historię Queen. Jako Farrokh Bulsara, imigrant z Afryki, dołącza do małej kapeli o nazwie Smile, by z czasem zmienić ją w ogólnoświatowy fenomen. Obserwujemy jego szybko rozwijającą się karierę, szalone imprezy oraz... przeraźliwą samotność.


Motorem "Bohemian Rhapsody" jest oczywiście muzyka, na którą składają się największe hity zespołu. Nie ma mowy, żeby nie nucić wraz z nimi "We will rock you" czy "We are the champions". Ponad dwie godziny zlatują bardzo szybko głównie dzięki piosenkom, ale też Ramiemu Malekowi, który świetnie oddaje ekscentryczną postać Mercury'ego (chociaż można się spierać czy Sacha Baron Cohen, który pierwotnie miał wcielić się w tę samą rolę spisałby się lepiej). Część pewnie doczepi się do tego, że nie śpiewał piosenek na żywo... proszę was. Jak można konkurować z takim wokalem? Rodzina, przyjaciele i zespół są nieco niemrawi i nie zapadają mi kompletnie w pamięci. Spodziewałam się jakichś ciekawych szczegółów, jakiejś nowej informacji na temat Freddiego czy też takiego zagłębienia się w jego charakter i przedstawienia go od tej najbardziej osobistej strony. Całość wypada zachowawczo i nijako, a przez to niestety powierzchownie i niewiarygodnie. Charyzma wokalisty została tu gdzieś stłamszona i ubrana w nienaturalnie brzmiące dialogi. Opowieść o jednym z najbardziej barwnych artystów dwudziestego wieku jest ugrzeczniona i mocno złagodzona. W filmie pojawia się też kilka błędów faktograficznych, które wydają się celowym zabiegiem - w ten sposób finał filmu wypada pozytywnie, choć przy tym jest po prostu fałszywy. 

Czuję zawód "Bohemian Rhapsody". Nie jest to tak naprawdę ani historia zespołu, ani samego wokalisty. Dostajemy szybki chronologiczny zlepek scen, które opowiadają o Queen, jak dla mnie jednak zaledwie dotykają prawdziwej historii. Cieszę się jednak, że Rami Malek tak dobrze wcielił się w rolę i pociągnął ten film do jakże efektownego finału. Mimo wszystko szkoda, czekałam na rozwinięcie postaci, którego nie otrzymałam. Czyżby twórcy byli pod zbyt wielkim napięciem?

Komentarze