Miłość w czasach stalinowskiej zarazy.

Owacja na stojąco i nagroda dla najlepszej reżyserii w Cannes - to bilans francuskiego pokazu "Zimnej wojny" Pawła Pawlikowskiego. Od piątkowej premiery film łącznie obejrzało 85 tysięcy widzów. Po długiej pustyni w polskich kinach wreszcie nadszedł obraz chwytający za serce, potwornie smutny i przejmujący, ale w swym smutku bardzo dobry. 
(ostrzegam przed spoilerami!)

Mamy lata 40., Polskę budzącą się w powojennej komunistycznej rzeczywistości. Lech Kaczmarek, oddany członek partii (w tej roli Borys Szyc) wraz z towarzyszącymi mu kompozytorami (artystami/muzykami?), Ireną i Wiktorem, podróżują po całym kraju, aby stworzyć zespół ludowy. W tym celu zbierają materiały oraz przeprowadzają swego rodzaju castingi, z których mają wyłonić najlepszych śpiewaków i tancerzy. Spośród kandydatów od razu możemy zauważyć wyróżniającą się Zulę (Joanna Kulig). Obdarzona pięknym głosem, ładną buzią, ale też ciętym językiem z miejsca zwraca uwagę Wiktora (znakomity Tomasz Kot). Rozwijając się pod okiem specjalistów, muzycy z zespołu "Mazurek" zaczynają odnosić pierwsze sukcesy, a między głównymi bohaterami pomału tworzy się uczucie, które wraz z upływem lat nabierać będzie coraz większej siły. Rzeczywistość jednak okaże się dla kochanków brutalna i nieraz wystawi ich na próbę.


"Zimna wojna" to film wizualnie i muzycznie przepiękny, i przy tym przeraźliwie smutny. Już od samego początku, w dużej mierze dzięki wyborowi czarno-białej stylistyki emanuje tytułowym zimnem. Elementem, który w wyśmienity sposób łączy poszczególne wątki są zdjęcia Łukasza Żala. Paweł Pawlikowski jeszcze raz sięga po pomoc tego genialnego operatora; jego zdjęcia wraz z czarno-białą kolorystyką filmu oddają destrukcyjne uczucie Zuli i Wiktora, którzy albo się uwielbiają, albo nienawidzą. Ograniczona do jedynie dwóch barw stylistyka zwraca również uwagę na sytuację polityczną Polski, Polski szarej, zagubionej i wyniszczonej wojną, która wrogo traktuje głównych bohaterów. Reżyser tak jak w swoim poprzednim obrazie nie ucieka od trudnych tematów; jako tło do swojej fabuły wybiera niezwykle ciężki okres polityczno-społeczny. Biorąc na warsztat lata 40./50. ubiegłego wieku wyrusza w podróż by pokazać widzom naszą własną biedną, zniszczoną prowincję, która dla Kaczmarka i innych komunistycznych działaczy ma stanowić jedno z wielu narzędzi manipulacji i umożliwić im krzewienie ówczesnej propagandy. W "Zimnej wojnie" widzimy fałsz i obłudę, przeinaczanie rzeczywistości - to wszystko stanowi jednak tło dla toksycznej miłości Wiktora i Zuli, którzy nie mogą bez siebie żyć, a mimo wszystko nie mogą być razem.

Ot, brzmi jak banał wyciągnięty z książki. Wiele było już na dużym ekranie historii miłosnych o rozdzielonych kochankach, dawno jednak nie czułam takiego smutku śledząc losy głównych bohaterów. Tomasz Kot gra tutaj wprost fenomenalnie - wychudzony, zniszczony wojną, kruchy psychicznie człowiek. Artysta, który wśród tłumu odnajduje Zulę, której podporządkowuje całe swoje życie. Kursując między krajami Europy, Wiktor tworzy obraz Polaka emigranta-wygnańca zawieszonego pomiędzy dwoma światami, który nie może znaleźć swojego miejsca. Joanna Kulig dzielnie dotrzymuje mu kroku - charakterna, prosta dziewczyna ze wsi, która w jednym momencie rzuca wyzwiskami by zaraz wskoczyć ze złości do wody. Dzięki zespołowi otwiera sobie drzwi do wielkiej kariery piosenkarki; wydaje się, że nic nie może jej zranić, że zależy jej tylko na sobie. W głębi widać jednak, że jest delikatna i zagubiona, kompletnie nie odnajduje się w otoczeniu społecznych elit, nie rozumie świata, w który chcąc nie chcąc wkroczyła. Z jednej strony niektórzy nazywają ją femme fatale, która wodzi Wiktora za nos i sypia z kim popadnie, ja widzę jednak szalenie nieszczęśliwą, miotającą się w życiu prostą kobietę, którą życie zdążyło już mocno doświadczyć i mimo sukcesów wciąż czuje się "gorsza". Zula podąża za ukochanym do Francji - kraju, który jest dla niej obcy, nieprzyjazny i nigdy nie stanie się jej domem. Śpiewając zmienioną ludową piosenkę w paryskiej dusznej knajpie zdaje sobie sprawę jak daleką drogę przebyła nie tylko ona sama, ale też jej uczucie do Wiktora.

Piękna i smutna jest historia ich uczucia, które miejscami faktycznie mogłoby zostać bardziej opisane czy pogłębione, tak by można było zobaczyć skąd się ono wzięło i na czym w ogóle bazuje. Zimna jest miłość Zuli i Wiktora, bowiem od samego początku wydaje się być skazana na niepowodzenie.  Czułam ich szczęście kiedy byli razem i smutek, kiedy przyszło im się rozstawać. Warto podkreślić kolejny z elementów, który genialnie łączy fabułę i fantastycznie uzupełnia całość - a jest to muzyka; przeskakująca od ludowych przyśpiewek (od których człowiek dostaje ciarek na plecach), poprzez jazzowe wirtuozerie w paryskich knajpach, aż po energetyczny rock'n'roll. Co najważniejsze, muzyka idzie w parze z rozwojem historii. Każda aranżacja jest umiejscowiona w konkretnym miejscu, tak, aby odzwierciedlić ewolucję związku naszych kochanków i przekazuje to, co nie pada w dialogach - rozdarcie i tęsknoty bohaterów. Bardzo cieszy mnie też dobór aktorów do ról drugoplanowych - zarówno Szyc jak i Kulesza oraz pojedyncze postaci pojawiające się na ekranie bardzo dobrze wypadają na tle dwójki zakochanych, w udany sposób wchodząc z nimi w interakcje.

Jedyne do czego mogłabym mieć żal to to, że film jest zwyczajnie za krótki i mógłby wykorzystać swój potencjał, by rozwinąć kilka z wątków. Dobrze byłoby nie tylko zagłębić się w wątek miłosny bohaterów, ale może warto by też pokazać trochę bardziej ich indywidualne losy? Tak czy inaczej cieszę się, że "Zimna wojna" powstała, że otrzymała zasłużoną nagrodę w Cannes i że różni się od swojej poprzedniczki "Idy". Poruszający klimat filmu utrzymuje się po zakończeniu seansu i sprawia, że przeżywa się miłość Wiktora i Zuli jak swoją własną. Ciężko jest przejść wobec nich obojętnie.

Komentarze