Gwiezdny niewypał.

Tak jakoś wyszło, że z jednego filmu o chorobie i traceniu własnego "ja" wpadłam w drugi, utrzymany w bardzo podobnym tonie. Nie ukrywam, że podchodziłam do niego z pewnego rodzaju dystansem, żeby nie powiedzieć niechęcią. Jestem oczywiście za ukazywaniem życia bez lukru, ze wszystkimi chorobami, troskami i brzydotą, do samego końca nie byłam jednak pewna czy "Supernova", bo to o tym filmie mowa, spełni te oczekiwania. Ostatecznie, widząc z jak znakomitą obsadą mam do czynienia, dałam mu mały kredyt zaufania.

Sam (Colin Firth) i Tusker (Stanley Tucci) to para, którą łączy wiele wspólnie spędzonych lat. Ten pierwszy jest kompozytorem, pianistą; drugi zaś, poczytnym pisarzem. Kochają się ponad wszystko i wydaje się, że jest to związek idealny, niestety, nad ich relacją zawisną ciemne chmury, bowiem poważna choroba Tuskera ma wielkie szanse zniweczyć ich wspólną przyszłość. Mężczyźni wybierają się w podróż po malowniczej Anglii, którą ma zwieńczyć powrót Sama na scenę, jednak sam koncert w pewnym momencie staje pod wielkim znakiem zapytania.


Panowie mają swoje rytuały, zwyczaje. Przywracają do życia starego campera, który po raz kolejny (i chyba też ostatni) ma za zadanie zawieźć ich w miejsca, które są kluczowe dla ich związku. Zaplanowana przez Tuskera i rodzinę Sama impreza niespodzianka w jego rodzinnym domu to piękna deklaracja przyjaźni i miłości. Małżonkowie, mimo, że przez lata (logicznie) zdążyli się siebie nauczyć na pamięć, nie wydają się być tą relacją zmęczeni. Widmo choroby oczywiście kładzie cień na ich radości, jest ewidentnie tematem tabu, który spycha się w dyskusjach na trzeci plan - zwłaszcza Sam nie widzi potrzeby o niej rozmawiać, w końcu dla niego logicznym jest, że trwać będzie przy swoim partnerze aż do końca. Co jednak na to sam zainteresowany? Na pierwszy rzut oka nie wydaje się być bardzo przejęty swoim stanem, czuć jednak, że ten temat w końcu wybuchnie, a długo skrywane żale i emocje wypłyną na wierzch.

I szykowała się piękna, poruszająca historia, wyciskacz łez, czyli coś, co najbardziej uwielbiam. A co otrzymałam? Bardzo poprawny, zagrany jak od linijki melodramat, w którym nie czuć absolutnie nic. Gdybym nie wiedziała wcześniej, że główni bohaterowie są małżeństwem, przez dłuższy czas bym się tego nie domyśliła. Oddzielnie i w scenach z innymi dają jakoś radę, lecz wspólnie aż ciężko na nich patrzeć... i chyba oni sami też mają ze sobą problem, chociażby żeby się dotknąć. Niezwykle sztywne dialogi połączone z wymuszonymi chwilami bliskości wypadają niezręcznie, a przez to nierealistycznie, tym bardziej w scenie kulminacyjnej, która kulminacją wcale nie jest. Nie uwierzyłam w ich miłość, ani tym bardziej w trawiący problem czyli chorobę, tak straszną i przerażającą, odbierającą jakąkolwiek godność. Niemniej, z tej smutnej dwójki w mojej opinii zdecydowanie lepiej wypada Tucci, znany ze swojej elastyczności, choć momentami odnosiłam wrażenie, że męczy go ta rola i nie do końca się w niej odnajduje. Interakcje z innymi postaciami nie pomagają, nie przybliżają w żaden sposób charakterów głównej pary. Dostajemy jedynie skrawek ich życia nie mówiący nam nic o tym jacy tak naprawdę są. 90 minut to w sumie optymalna długość, która powinna móc ubrać jakoś ich emocje w słowa. Niestety nie do końca się to udaje.

"Supernova" z całą pewnością nie wybuchła emocjami. Jakiś ich zalążek tlił się gdzieś po drodze przez kilkanaście minut, nie chwycił mnie jednakże za serce i pozostawił mnie raczej nieusatysfakcjonowaną. Piękne angielskie widoki, gwiaździste niebo i całkiem udana ścieżka dźwiękowa to nie wszystko. Myślę, że jako sztuka teatralna sprawdziłaby się, nomen omen, o niebo lepiej... byłoby miejsce na refleksje każdego z bohaterów, a całość, sama w sobie już dramatyczna, miałaby szansę wybrzmieć. Chciałam wyjść z kina autentycznie zasmucona, poruszona i nęcono mnie jakimiś tam namiastkami emocji przez kilkadziesiąt minut, by na końcu okazać się niewypałem.

Komentarze