Ciemno jak w...


Joanna Bator to nazwisko bardzo znane w świecie literatury. Pochodząca z Wałbrzycha pisarka w 2012 r. została laureatką prestiżowej nagrody Nike za swoją powieść "Ciemno, prawie noc". I to właśnie tę pozycję przeniósł w tym roku na duże ekrany nie kto inny jak Borys Lankosz, którego większość widzów kojarzy z obsypanego nagrodami "Rewersu" czy "Ziarna prawdy". Jak zwykle nie zdążyłam przeczytać książki przed wybraniem się do kina, ale chcę głośno powiedzieć, że bardzo się starałam!

Akcja filmu toczy się w rodzinnym mieście pisarki, Wałbrzychu, którym wstrząsa seria zaginięć dzieci. W podróż do tego miejsca wybiera się Alicja Tabor (wciela się w nią Magdalena Cielecka), dziennikarka z Warszawy, która ma w planach zebrać materiały do reportażu. Przy okazji jednak musi zderzyć się ze swoją przeszłością, która przypomina o sobie i domaga się rozwikłania dręczących bohaterkę pytań. Pojawiające się co rusz mroczne retrospekcje odsłaniają dramatyczną historię reporterki, a zestawione z brudnym i biednym Wałbrzychem nadają fabule prawdziwie dramatyczny klimat (naprawdę, miasto jest tu przedstawione jako wylęgarnia patologii). Równocześnie więc toczy się na ekranie prywatne śledztwo Alicji, w którym musi zmierzyć się z niechęcią "lokalsów" oraz jej własna walka z demonami przeszłości. Te dwa główne wątki przeplatają się między sobą i ukazują degrengoladę współczesnego świata, której to nasza kobieta próbuje się przeciwstawić.

Wizje bohaterki zwiastują naprawdę mroczną historię. Ich oniryczny charakter przywodzi na myśl delirkę, w którą wpadała Amy Adams w "Ostrych przedmiotach" (serial wciąż dostępny na HBO). Wydarzenia prawdziwe przeplatają się z fantastycznymi, tak samo dzieje się też z postaciami. Bardzo ciężko jest rozróżnić co leży w sferze snu, a co należy do rzeczywistości. Turpistyczny klimat podbija muzyka oraz ciemne kolory potęgujące wrażenie beznadziei. Alicja zagłębia się w tajemnice Wałbrzycha, nieuchronnie zbliżając się do prawdy o dzieciach i o samej sobie.

Dawno nie byłam na filmie, z którego wyszłoby tyle osób. I, niestety, bardzo walczyłam z sobą, by pozostać na seansie do końca. Przede wszystkim, Lankosz ma ogromny problem z tempem i z pokazaniem wszystkiego, co zawarte jest w książce, przez co potężna część historii zostaje z filmu wycięta. Ograniczenie liczby wątków skutkuje nielogicznością całej fabuły. Sprawa zaginięć dzieci zostaje rozwiązana nagle w sposób kompletnie idiotyczny. Przez długi czas obserwujemy wprowadzenie w fabułę, która zamyka się w sumie w ostatnich 20 minutach (swoją drogą można odnieść wrażenie, że film kończy się jakieś cztery razy). Na ekranie pojawia się wiele postaci, jednak ich obecność nie wnosi praktycznie nic i po kilku minutach znikają z życia Alicji na zawsze (wśród nich takie nazwiska jak Dawid Ogrodnik, Roma Gąsiorowska czy Dorota Kolak - czy wy serio wzięliście udział w tym filmie z własnej woli czy ktoś was zmusił?). Sama Cielecka i partnerujący jej Marcin Dorociński mają miny jakby byli na stypie. Po jakiejś godzinie orientujesz się, że tak naprawdę jeszcze nic się nie wydarzyło, a "Ciemno..." nie posuwa się w ogóle do przodu. Drewniane i nierealistyczne dialogi mieszają się z dziwacznymi wydarzeniami, które nie są ani straszne, ani baśniowe, ani nawet ciekawe. Do tego całość przepełniona jest dziwnym seksualnym nastrojem, który kompletnie mi w tym filmie nie leży. Film to chaotyczny zlepek scen, który nie radzi sobie absolutnie z dużym ekranem. 


"Ciemno, prawie noc" zachęca i intryguje reklamami, zwiastunami, by zaoferować widzom dwugodzinną wymęczoną papkę, która nie jest ani baśnią, ani kryminałem, jest tak naprawdę... niczym interesującym. Kilka na szybko wybranych wątków z książki, które mają przyciągnąć widza przed ekran wypada po prostu fatalnie. Nie dziwi mnie ilość osób uciekających z seansu. To nie tak miało to wszystko wyglądać.

Komentarze