Pocztówka z Amsterdamu.

Lato nie należy do ciekawych okresów dla kina. Dystrybutorzy zazwyczaj wypuszczają do kin produkcje lekkie, łatwe i przyjemne, wakacyjne historyjki, które mają na celu zapchać dziury w letnim repertuarze. Wraz z nadejściem września tych wartościowych pozycji pojawia się coraz więcej. 8.09 miała miejsce polska premiera melodramatu Justina Chadwicka "Tulipanowa gorączka", który to obraz bazuje na powieści pisarki Deborah Moggah o tym samym tytule. Jak już wspominałam wcześniej, często wybieram się do kina na ekranizacje książek; dodatkowo, dystrybutorzy kilkakrotnie przesuwali datę premiery. Melodramaty to wbrew pozorom gatunek dość trudny, "Tulipanowa gorączka" miała więc szansę na zdobycie mojego serca lub na wielką porażkę.

Akcja filmu została umieszczona w XVII-wiecznym Amsterdamie, w okresie, w którym handel tulipanowymi cebulkami rozwija się w szalonym tempie a ludzie dosłownie szaleją na punkcie tych popularnych kwiatów. Oszustwa, ryzykowne i nielegalne interesy - mieszkańcy stolicy zrobią dosłownie wszystko by zdobyć choć jedną cebulkę. Na tle miasta rozgrywa się historia zamożnego handlarza Cornelisa, podstarzałego bogacza, który prowadzi nudne życie u boku młodziutkiej żony Sophii (Alicia Vikander). Ich życie wydaje się ułożone i nad wyraz spokojne, mężczyzna jednak nie może doczekać się potomka, co wydaje się jego największym marzeniem. Narastająca frustracja burzy atmosferę w domu. Pewnego dnia Cornelis postanawia wynająć prywatnego malarza, by wykonał portret jego rodziny, nie zdając sobie sprawy jak bardzo wywróci to jego życie do góry nogami. Między Sophią a młodym artystą budzi się uczucie, które okazuje się bardzo niebezpieczne nie tylko dla nich, ale też dla ich najbliższych.

Nie mogę powiedzieć, żeby wersja książkowa sprawiła, że padłam z zachwytu. Było w niej jednak coś intrygującego, wyczuwało się emocje między postaciami. W filmowej adaptacji tych emocji kompletnie brak. Cały film jest boleśnie przewidywalny i nad wyraz schematyczny: bohaterom brakuje werwy do grania, snują się po ekranie i wygłaszają swoje kartonowe kwestie bez grama przekonania. W "Tulipanowej gorączce" nie ma ani jednej postaci, która wybijałaby się swoją rolą na tle innych. Zach Galifianakis jako kolega-malarz, Judi Dench w roli zakonnicy oraz Tom Hollander jako lekarz pokazani zostali jako elementy "rozśmieszające", które nijak pasują do konwencji filmu. Głowni bohaterowie grają sceny pełne namiętności, pasji, jednak brak im jakiejkolwiek autentyczności. Alicia Vikander prezentuje się pięknie, lecz co z tego skoro przez 1,5h nie zmienia nawet swojej miny?


Jedyne do czego nie można się przyczepić to kolory i kostiumy, które w "Tulipanowej gorączce" są dobrze dobrane i miło jest na nie popatrzeć. Poszczególne sceny wyglądają jak wycięte z XVII-wiecznego obrazu, choć montaż filmu jest dość specyficzny i mi osobiście przeszkadzał w seansie. Muzyka skomponowana została przez jednego z moich ulubieńców - Danny'ego Elfmana, nie jest ani zła, ani dobra, ot, płynie sobie razem z filmem.

Reasumując, Justin Chadwick stworzył kolejny schematyczny melodramat kostiumowy, w którym zachowawczość znów wzięła górę. Cieszę się, że tę niemrawą gorączkę ratuje chociaż strona wizualna, przez co przez półtorej godziny możemy podziwiać ładne amsterdamskie obrazki.

Komentarze