Mój Charlie, Charlie...
Korzystając z dobrodziejstw Netflixa, którego subskrybujemy od
jakichś 7 miesięcy pozwoliłam sobie przejrzeć jego dość
zróżnicowane zasoby i, by uwolnić się od myśli o smarkaniu i
kaszlu, wybrałam film tak bardzo lubiany przez moich znajomych. To
był błąd.
Rozwrzeszczane i nieznośne nastolatki, szalone imprezy połączone z
jedzeniem marihuanowego brownie, rzucanie biretem w scenach
końcowych... tak. To kolejny amerykański film o licealistach.
Powitajcie „The Perks of Being a Wallflower” przetłumaczonego
BARDZO ZGRABNIE na... „Charlie”. Tytułowy Charlie, introwertyk i
wrażliwy humanista, wybiera się do liceum. Dla każdego nastolatka
jest to czas stresu i niepewności, wiadoma sprawa, sama ładnych....
kilka lat temu przechodziłam przez podobną sytuację. Nie zrażam
się więc, myślę sobie „ok, to może być całkiem dobry film
młodzieżowy”. Chłopak nie bardzo odnajduje się w nowym miejscu,
jest nieśmiały, wyobcowany i pomaga sobie pisaniem listów do
„przyjaciela”. W pewnym momencie jego życie nabiera innych
kolorów, bowiem poznaje rodzeństwo, które jest tak samo odmienne
jak on. Okazuje się, że szkoła pełna jest „spoko” ludzi,
którzy szybko stają się znajomymi Charliego. Przy okazji można
zobaczyć jaka ta Sam jest ładna i jak dobrze dogaduje się z naszym
bohaterem, który, oczywiście, zakochuje się w niej bez pamięci.
Narkotyki, imprezy, nocne przejażdżki samochodem, pierwsze
pocałunki i zbliżenia... film atakuje nas ze wszystkich stron
nastoletnią rzeczywistością. Wszystko jest bardzo, ale to bardzo
amerykańskie: imprezy, zajęcia, lunch na stołówce, szkolne mecze
rugby. Nie ma odpoczynku! Wszystkie możliwe sceny i sytuacje muszę
zostać wyciśnięte jak cytryna! Liceum pełne jest dzieci z
najróżniejszych klas społecznych. Mamy do czynienia także z
dobrotliwym panem od angielskiego (Paul Rudd, ja Cię bardzo lubię,
ale możesz w końcu zagrać jakąś inną postać?), który w
okamgnieniu dostrzega inteligencję Charliego i podrzuca mu coraz to
lepsze inspiracje w postaci różnych „klasyków” literatury. W
miarę rozwoju fabuły na jaw wychodzą także różne fakty z życia
chłopaka, które pozwalają nam zrozumieć jego introwertyczną i
jakże złożoną naturę. Podane są one jednak w tak dziwny i
zawoalowany sposób, że nie jestem czasem w stanie zrozumieć czemu
tak naprawdę służą. Fabuła rozciąga się do bolesnych 110min, w
ciągu których film mógłby skończyć się co najmniej dwa razy.
Co jeszcze tak mocno uderzyło mnie w trakcie seansu? Fakt, że każdy
z bohaterów miał niezwykle skomplikowaną osobowość i bolesną
przeszłość. Damn, what a coincidence! Wiem, może to brzmi zbyt
okrutnie – zdaję sobie sprawę, że każdy z nas ma swoją
historię, każdy jest inny a liceum często okazuje się okresem, w
którym staramy się zaakceptować siebie i swoje życie (lub nie).
Niemniej, w przypadku tego filmu naładowanie negatywnymi przeżyciami
postaci jest tak ogromne, że aż śmieszne. 16 – 17-letni ludzie
o bagażach doświadczeń godnych czterdziestolatków to obraz
doprawdy niezwykły (tak jak wspomniałam, rozumiem, że liceum to
czas samoakceptacji, burzy hormonów i czego tam jeszcze, proszę nie
bić). Sam bohater ma w sobie demony, z którymi ostatecznie sobie
nie radzi, co przedłuża i tak już długi film o kolejne 20 minut.
Podsumowując, ciekawa alternatywna muzyka nie ratuje tego obrazu, a
całość wypada po prostu średnio. Żaden z aktorów nie wybija się
ze swoją grą ponad przeciętną – jedynie Ezra Miller swoją
ekspresywnością dodaje scenom nieco wigoru. Emma Watson do
znudzenia pokazuje jedną minę i próbuje wykrzesać z siebie nieco
energii, a tytułowy Charlie po prostu... jest. Film rozciągnięty
do granic możliwości, przesiąknięty niezwykle dojrzałymi
cytatami, w porównaniu choćby do „Me and Earl and a Dying Girl”
(całkiem niezły, ta sama konwencja) wypada niezwykle blado. Trochę
jak ja w łóżku podczas choroby.
nie pamiętam filmu, ale Ezra jest super. a etykiety pod postem to takie słowa klucze do pracy? HEHEHEHE
OdpowiedzUsuń