tag:blogger.com,1999:blog-60653268238542833222024-03-13T11:12:51.202-07:00Skazani na popcornamatorsko o tym, że filmy mogą być dobre i złe.Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.comBlogger93125tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-17536176672937278492021-09-18T11:03:00.002-07:002021-09-18T11:03:28.062-07:00Wspomnienie lata.<p style="text-align: justify;">Cudownym pomysłem jest osadzenie akcji filmu na Wyspach Kanaryjskich. Uważam, że to wciąż mocno niedoceniana lokalizacja jeśli chodzi o świat kina, wyprzedzana przez inne, bardziej egzotyczne wyspy. A przecież to niezwykle urokliwe i wciąż dzikie miejsce, oferujące niesamowite widoki i wprowadzające w fajny wakacyjny klimat. W tym miejscu chylę więc czoła przed Corneliu Porumboiu, który w swojej najnowszej produkcji przenosi nas na tytułową "La Gomerę".</p><p style="text-align: justify;">Głóny bohater, Cristi, jest najbardziej stereotypowym policjantem jakiego można przedstawić w kinie. To skorumpowany do szpiku kości, nieprzyjemny i oślizgły typ na usługach przestępczego światka. Gra na trzy albo i więcej frontów, bo z jednej strony pracuje dla swojej szefowej, prokuratorki Magdy przy rozpracowywaniu członka
grupy przestępczej, samej kanaryjskiej mafii, która powątpiewa w
lojalność wyżej wspomnianego mężczyzny, a także podręcznikowej femme fatale Gildą (w tej roli przepiękna Catrinel Marlon). Cristiego poznajemy w trakcie podróży na hiszpańskie Kanary, a dokładniej na malutką wulkaniczną La Gomerę. Żeby bowiem wejść do świata gomerskiej mafii na dobre i zdobyć ich zaufanie, musi zacząć mówić ich językiem. Tak się składa,
że na Gomerze kultywuje się wymierającą sztukę języka gwizdanego, zwanego <i>el silbo </i>(z hiszpańskiego dosłownie "gwizd"), ukształtowanego
przez jej rdzennych mieszkańców, Guanczów. Policjant z pomocą Gildy poznaje tajniki tego nietypowego środka komunikacji, by później móc używać go w trakcie skomplikowanej akcji wyznaczonej mu przez mafiosów. <br /><br /></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiYDrIikEw4JruuuBLKBvqUfWj_PjYyaXv36Svu1gZ3pMiXXVZMymQWZgGWXNvkEpZ6LSR81bJMH3eTi8xplSgBLR6vCyT2nPskqv0finHYTpZyYr45kh1wdqDo6yaHGYU-klXU23lVxNf1/s650/thumbnail.52288.4.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="410" data-original-width="650" height="404" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiYDrIikEw4JruuuBLKBvqUfWj_PjYyaXv36Svu1gZ3pMiXXVZMymQWZgGWXNvkEpZ6LSR81bJMH3eTi8xplSgBLR6vCyT2nPskqv0finHYTpZyYr45kh1wdqDo6yaHGYU-klXU23lVxNf1/w640-h404/thumbnail.52288.4.jpg" width="640" /></a></div><br /><p style="text-align: justify;">To co z pozoru wydaje się kinem policyjnym jest w gruncie rzeczy mieszanką gatunków: z jednej strony mamy czarną komedię, a z drugiej elementy westernu czy kina noir. Rumunia według Porumboiu jest ponura, brzydka i podejrzana. Nie ma w filmie jasnego podziału na dobrych i złych. Żadnej z postaci nie sposób lubić ani tym bardziej jej kibicować; wszyscy są antypatyczni, nieprzyjemni, a kiedy trzeba oczywiście bezwzględni. Każdy ma przecież w zanadrzu parę haków, których nie zawaha się użyć by uzyskać swój cel. A wszystko to wykonywane jest z kamienną twarzą. <br /><br />Co ciekawe, sporą rolę w "La Gomerze" wydają się mieć bohaterki kobiece. Zarówno Magda jak i Gilda z ogromną pewnością siebie realizują swoje plany, sprawiając nierzadko wrażenie jakby owinęły sobie otaczających ich mężczyzn wokół palca. Z kolei postać matki Cristiego wydaje się być wprowadzona jako element komediowy, mający na celu niejako sprowadzić go do parteru i nieco... upokorzyć? Niewątpliwie stanowi to ciekawą opozycję do gangsterskich męskich twardzieli. Przyznaję, interesującym zabiegiem jest również wprowadzenie języka gwizdanego, który teoretycznie stanowi główną oś filmu, na tym jednak moje pochwały się kończą. Reżyser celowo wprowadza nierówny podział między jasną a ciemną stroną, by nieustannie bawić się z widzem swoją wizją i wprowadzać co rusz nowe zwroty akcji. To, co bierzemy za pewnik za chwilę nie ma już znaczenia, a postać, która wydawała się istotna dla fabuły, kilka minut później znika z ekranu. Dodatkowo strzela się w widza dość wątpliwym, niby zgryźliwym humorem, by za moment wjechać z krwawą jatką. Tego jest zwyczajnie po ludzku za dużo. Intryga goni intrygę tworząc skomplikowane fabularne zawijasy, które ciągną się bez końca (a przynajmniej takie odnosi się wrażenie). <br /><br />Krytycy mówią o intertekstualności, o ukrytej opinii reżysera na temat samej Rumunii, dla mnie jednak za dużo jest w "La Gomerze" formy, a za mało treści. Chcąc puścić oko do widza Porumboiu-erudyta gubi gdzieś sens własnego filmu, strzelając sobie dodatkowo w stopę wyjątkowo nieudanym i przeciągniętym zakończeniem. Kolejny szalenie ambitny film, który w ostatecznym rozrachunku okazuje się być pokręconymi flakami z olejem. Ale La Gomera wciąż jest przepiękna.</p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-43933568354248407832021-09-07T06:29:00.004-07:002021-09-07T06:31:40.868-07:00Czy ja śnię?<p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;"></p><div>Król Artur to postać znana i lubiana, której losy opisywane były do tej pory przez dziesiątki twórców (z lepszym lub gorszym skutkiem). Doczekaliśmy się masy ekranizacji, a ostatnio na ekrany wjechał majestatyczny "Zielony Rycerz" Davida Lowery'ego. Mam do tego reżysera niezwykłą słabość, głównie za sprawą wyśmienitego "Ghost story" - dzięki temu wiem, że twórca ten lubi bawić się w nieoczywistości i trochę poniekąd pogrywać sobie z widzem; nie dziwi więc wybór arturiańskiej legendy na główny temat swojego nowego filmu. </div><br />Boże
Narodzenie. Rycerze Króla Artura siadają do wspólnej wieczerzy. Sam król (w tej roli Sean Harris) i jego żona Ginewra z radością przyglądają się otaczających ich ludzi. Wśród nich jest także siostrzeniec władcy, sir Gawain (Dev Patel), młody i cieszący się życiem chłopak, który spędza czas głównie na zabawie. Wtem na sali atmosfera zmienia się o 180 stopni, bowiem na ogromnym koniu wjeżdża tajemniczy przybysz przypominający na pierwszy rzut oka enta z "Władcy Pierścieni". Rzuca on wszystkim wyzwanie - szuka
ochotnika, który się z nim zmierzy – zadanie polega na zadaniu jeźdźcowi ciosu, a w zamian za to ów śmiałek za rok stawi się w wyznaczonym miejscu, by taki sam cios otrzymać z ręki przybysza.
Dzielni wojownicy jakoś nie kwapią się do podjęcia wyzwania. Zadziwiająco, honoru króla postanawia bronić jego siostrzeniec, który aspiruje do tego, by w przyszłości
opowiadano o nim legendy. Stawić czoło takiej postaci? Toż to wspaniały
początek! Tak można rozpocząć swoje pełne przygód dorosłe życie. Nie zastanawiając się więc Gawain postanawia zadać śmiertelny cios i ścina głowę nieproszonego gościa, ten jednak, ku zdumieniu rycerzy, podnosi ją z ziemi i odjeżdża, przypominając chłopakowi, że według zasad wyzwania, za rok
widzą się przy Zielonej Kaplicy, gdzie to on zada mu taki sam cios. <br /><br />Mógł się tego spodziewać, prawda? Mężczyzna jednak wydaje się nie przyjmować do wiadomości, że czas nie stoi w miejscu a wyprawa do Zielonej Kaplicy zbliża się wielkimi krokami. Ostatecznie Gawain niechętnie wyrusza w podróż zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem.<br /><br /><p></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiec9pPhlntGM_YQrL-PAwyMQwlv3w4hW9WAynayTPcm2p-Q0VLJJDyEFNrbdpe_lalQMj4jKiEswwtYEe0CqFkS0UZvPHiMuCHpUFc7CfOeZGt2scsUzcE-VothZiX9CcXHNGpzq9yBshJ/s1280/green-knight_gc99.1280.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="672" data-original-width="1280" height="336" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiec9pPhlntGM_YQrL-PAwyMQwlv3w4hW9WAynayTPcm2p-Q0VLJJDyEFNrbdpe_lalQMj4jKiEswwtYEe0CqFkS0UZvPHiMuCHpUFc7CfOeZGt2scsUzcE-VothZiX9CcXHNGpzq9yBshJ/w640-h336/green-knight_gc99.1280.jpg" width="640" /></a></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><p style="text-align: justify;">Nic w tym filmie nie jest takie jak się wydaje. Postacie pojawiają się i znikają, by powrócić już jako ktoś inny. Reżyser bawi się nawet osobą głównego bohatera, która co chwilę przyjmuje różne formy. Historia toczy się w niezwykle spokojnym, co by nie powiedzieć ślimaczym, tempie. Rzeczywistość miesza się ze snem, a ramy czasowe wydają się rozmywać. Dodatkowo fantastyczne twory towarzyszące Gawainowi w podróży zdecydowanie wkomponowują się w pompatyczny klimat, zahaczając nieco o atmosferę jak ze wspomnianego już "Władcy pierścieni". Zarówno Dev Patel jak i postaci wchodzące z nim w interakcje świetnie spisują się w swoich rolach. Nie można zapomnieć o tytułowym Zielonym Rycerzu, który wprawdzie spędza na ekranie około kwadransa, swoją monumentalnością i zarazem baśniowością przykuwa uwagę na dłużej. <br /><br />No i co? Mamy dużo magii, tajemnicę, głównego nieidealnego bohatera, ciekawe zawiązanie akcji... wydaje się, że to przepis na sukces! Spektakl świateł i kolorów uzupełniony klimatyczną muzyką i dopracowanymi strojami z epoki owszem, robi wrażenie, mam jednak poczucie, że to wszystko zbudowane zostało trochę w celu odwrócenia naszej uwagi od... braku treści? Nie mogłam się oprzeć poczuciu, że zamiast logicznej całości patrzę na zlepek pięknych wizualnie scen, które widz może tak naprawdę interpretować jak mu się podoba. Magiczność świata przedstawionego kompletnie nie idzie w parze z zaangażowaniem widza. Podejrzewam, że wiele osób, tak jak ja, zadawało sobie co chwilę pytanie "po co/dlaczego/kto/gdzie?". Z przykrością stwierdzam, że odpowiedzi praktycznie nie otrzymałam. <br /><br />I oczywiście, nie zrozumcie mnie źle, nie oczekuję podawania przez reżysera wszystkiego na tacy. Lowery robi to jednak tak powoli, że sam chyba gubi swój cel. Wydaje się, że twórca sam pragnie stworzyć legendę o sobie, bowiem wspina się na wyżyny tworząc coraz to nowe metafory i ukrywając znaczenia za postaciami z filmu. Tworzy przez to film niesamowicie zawiły, rozjeżdżający się i ostatecznie rozbity. Lowery poniósł ambitną porażkę. Mętna symbolika z mnogością znaczeń to raczej brak znaczenia. Sam w wywiadach przyznaje, że wiele scen można interpretować na różne sposoby, zapomina jednak, że to działało w metafizycznym "Ghost story" nie zadziała w legendzie o sir Gawainie. Nawet jeśli potraktujemy "Zielonego rycerza" jako baśń czy mit otrzymamy jedynie ładne opakowanie.</p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-20316337596340151852021-07-03T05:07:00.002-07:002021-07-03T05:07:33.148-07:00Gwiezdny niewypał.<p style="text-align: justify;">Tak jakoś wyszło, że z jednego filmu o chorobie i traceniu własnego "ja" wpadłam w drugi, utrzymany w bardzo podobnym tonie. Nie ukrywam, że podchodziłam do niego z pewnego rodzaju dystansem, żeby nie powiedzieć niechęcią. Jestem oczywiście za ukazywaniem życia bez lukru, ze wszystkimi chorobami, troskami i brzydotą, do samego końca nie byłam jednak pewna czy "Supernova", bo to o tym filmie mowa, spełni te oczekiwania. Ostatecznie, widząc z jak znakomitą obsadą mam do czynienia, dałam mu mały kredyt zaufania.<br /><br />Sam (Colin Firth) i Tusker (Stanley Tucci) to para, którą łączy wiele wspólnie spędzonych lat. Ten pierwszy jest kompozytorem, pianistą; drugi zaś, poczytnym pisarzem. Kochają się ponad wszystko i wydaje się, że jest to związek idealny, niestety, nad ich relacją zawisną ciemne chmury, bowiem poważna choroba Tuskera ma wielkie szanse zniweczyć ich wspólną przyszłość. Mężczyźni wybierają się w podróż po malowniczej Anglii, którą ma zwieńczyć powrót Sama na scenę, jednak sam koncert w pewnym momencie staje pod wielkim znakiem zapytania.<br /><br /></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiGIrNMnSfUqnDYXrYtlonIos-RRkzupdixeY9lEO5fbJ1yiS1boU9dCnxhpwHj5To1vcvSQst2bzWe6pQ3TDcPnn5OIXTk_e7ZiL8lzhy_1iOhBqvucx1Ueb0ht5lc3yiluNx55GTfS65s/s2048/SN-903982.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1365" data-original-width="2048" height="427" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiGIrNMnSfUqnDYXrYtlonIos-RRkzupdixeY9lEO5fbJ1yiS1boU9dCnxhpwHj5To1vcvSQst2bzWe6pQ3TDcPnn5OIXTk_e7ZiL8lzhy_1iOhBqvucx1Ueb0ht5lc3yiluNx55GTfS65s/w640-h427/SN-903982.jpg" width="640" /></a></div><p style="text-align: justify;"><br />Panowie mają swoje rytuały, zwyczaje. Przywracają do życia starego campera, który po raz kolejny (i chyba też ostatni) ma za zadanie zawieźć ich w miejsca, które są kluczowe dla ich związku. Zaplanowana przez Tuskera i rodzinę Sama impreza niespodzianka w jego rodzinnym domu to piękna deklaracja przyjaźni i miłości. Małżonkowie, mimo, że przez lata (logicznie) zdążyli się siebie nauczyć na pamięć, nie wydają się być tą relacją zmęczeni. Widmo choroby oczywiście kładzie cień na ich radości, jest ewidentnie tematem tabu, który spycha się w dyskusjach na trzeci plan - zwłaszcza Sam nie widzi potrzeby o niej rozmawiać, w końcu dla niego logicznym jest, że trwać będzie przy swoim partnerze aż do końca. Co jednak na to sam zainteresowany? Na pierwszy rzut oka nie wydaje się być bardzo przejęty swoim stanem, czuć jednak, że ten temat w końcu wybuchnie, a długo skrywane żale i emocje wypłyną na wierzch.<br /><br />I szykowała się piękna, poruszająca historia, wyciskacz łez, czyli coś, co najbardziej uwielbiam. A co otrzymałam? Bardzo poprawny, zagrany jak od linijki melodramat, w którym nie czuć absolutnie nic. Gdybym nie wiedziała wcześniej, że główni bohaterowie są małżeństwem, przez dłuższy czas bym się tego nie domyśliła. Oddzielnie i w scenach z innymi dają jakoś radę, lecz wspólnie aż ciężko na nich patrzeć... i chyba oni sami też mają ze sobą problem, chociażby żeby się dotknąć. Niezwykle sztywne dialogi połączone z wymuszonymi chwilami bliskości wypadają niezręcznie, a przez to nierealistycznie, tym bardziej w scenie kulminacyjnej, która kulminacją wcale nie jest. Nie uwierzyłam w ich miłość, ani tym bardziej w trawiący problem czyli chorobę, tak straszną i przerażającą, odbierającą jakąkolwiek godność. Niemniej, z tej smutnej dwójki w mojej opinii zdecydowanie lepiej wypada Tucci, znany ze swojej elastyczności, choć momentami odnosiłam wrażenie, że męczy go ta rola i nie do końca się w niej odnajduje. Interakcje z innymi postaciami nie pomagają, nie przybliżają w żaden sposób charakterów głównej pary. Dostajemy jedynie skrawek ich życia nie mówiący nam nic o tym jacy tak naprawdę są. 90 minut to w sumie optymalna długość, która powinna móc ubrać jakoś ich emocje w słowa. Niestety nie do końca się to udaje.<br /><br />"Supernova" z całą pewnością nie wybuchła emocjami. Jakiś ich zalążek tlił się gdzieś po drodze przez kilkanaście minut, nie chwycił mnie jednakże za serce i pozostawił mnie raczej nieusatysfakcjonowaną. Piękne angielskie widoki, gwiaździste niebo i całkiem udana ścieżka dźwiękowa to nie wszystko. Myślę, że jako sztuka teatralna sprawdziłaby się, nomen omen, o niebo lepiej... byłoby miejsce na refleksje każdego z bohaterów, a całość, sama w sobie już dramatyczna, miałaby szansę wybrzmieć. Chciałam wyjść z kina autentycznie zasmucona, poruszona i nęcono mnie jakimiś tam namiastkami emocji przez kilkadziesiąt minut, by na końcu okazać się niewypałem.</p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-84341666323311944202021-06-28T14:05:00.000-07:002021-06-28T14:05:22.614-07:00Więzień własnej głowy.<div style="text-align: justify;">Łatwiej ogląda się filmy wesołe, z happy endem i pięknymi młodymi ludźmi na ekranie. Każdy chce wychodzić z kina zadowolony, podniesiony na duchu. Choroby i starość to nie jest temat prosty, ani tym bardziej oglądalny, stanowi jednak niepodważalną część życia, od której nikt nie jest w stanie uciec. Nominowany do Oscara "Ojciec" w dość nowatorski sposób rozprawia się z tematem ulotności ludzkiej egzystencji.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEirVeOm9oThaxkp__dX_rUzwbnvtW9JTSv62wyVZihp1rlopuW9YE9iITLo9G6lE69d32exeQ4j8CEE0Ka1p4ttJSls1w1F2bYYICACVRNJ91R83-oaCWjF5COHVv9Fm3VRLPLOlv4jRdO1/s1920/the-father.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="900" data-original-width="1920" height="300" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEirVeOm9oThaxkp__dX_rUzwbnvtW9JTSv62wyVZihp1rlopuW9YE9iITLo9G6lE69d32exeQ4j8CEE0Ka1p4ttJSls1w1F2bYYICACVRNJ91R83-oaCWjF5COHVv9Fm3VRLPLOlv4jRdO1/w640-h300/the-father.jpg" width="640" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Bohaterem "Ojca" jest Anthony, starszy dystyngowany pan - poznajemy go w momencie, gdy siedzi w fotelu zasłuchany w operową arię. Chwilę później odwiedza go córka Anna, by porozmawiać o czekających ich rodzinę zmianach. Sprawa jest poważna - albo mężczyzna zaakceptuje opiekunkę, albo będzie musiał zamieszkać w domu opieki. Decyzja z pozoru oczywista staje się najważniejszym punktem, wokół którego kręcić się będzie fabuła, a atmosfera z każdą minutą stawać się będzie coraz gęstsza.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Film Zellera jest niezwykle kameralny, ograniczony do zaledwie kilku aktorów i praktycznie jednej przestrzeni - domu Anthony'ego w Londynie. Konstrukcją przywodzić może na myśl Teatr Telewizji, słusznie zresztą, bowiem "Ojciec" powstał na bazie francuskojęzycznej sztuki. Ta oszczędna forma dla niektórych może być denerwująca, klaustrofobiczna, myślę jednak, że w pewien sposób jest to zabieg celowy i ma wprowadzić poczucie "zakleszczenia", niepokoju. Gra opiera się głównie na dialogach między ojcem a córką, a zarówno Hopkins jak i Colman świetnie wywiązują się ze swoich ról. Relacja tych dwoje jest niezwykle intensywna i pełna emocji: <span style="text-align: left;">Anthony potrafi być czarujący by za moment stać się opryskliwy i wręcz groźny. Jak w kalejdoskopie zmienia się w pokornego i bezbronnego staruszka gdy jeszcze chwilę wcześniej pokrzykiwał agresywnie na wszystkich wokół. Jego suche i pełne wyrzutów komendy ranią Annę (Olivia Colman jak zwykle znakomita), która zdaje się cały czas walczyć o uznanie w jego oczach z młodszą, perfekcyjną w jego mniemaniu siostrą (o której wiemy tylko tyle, że jest utalentowaną artystką). Jej twarz pokazuje wachlarz emocji, od zrezygnowania do złości. Balast, który spoczywa na Annie nie jest mniejszy niż sam ciężar choroby ojca; z jednej strony chce żyć po swojemu, z drugiej, czuje obowiązek opieki nad rodzicem, który co chwilę dokłada jej nowych zmartwień. Mimo tej ciężkiej relacji, grana przez Colman kobieta</span><span style="text-align: left;"> z
wdzięcznością łapie się każdego komplementu wypływającego z ust ojca, a on, paradoksalnie, w chwilach największego zagubienia zwraca się właśnie do niej – bowiem Anna stanowi dla ojca przystań normalności i spokoju. </span><span style="text-align: left;">Sam Anthony jest człowiekiem-zagadką. Brak kontroli nad własną głową, a co za tym idzie, nad rzeczywistością, doprowadza go do furii. W rozpaczliwy sposób próbuje odzyskać władzę nad sobą, krzycząc i płacząc czy też obsesyjnie pilnując swojego drogocennego zegarka.</span></div><div style="text-align: justify;"><span style="text-align: left;"><br />Warto zwrócić uwagę na fakt, że narratorem w tej historii jest od samego początku tytułowy ojciec, tak naprawdę, nie można mu zaufać w żadnym momencie fabuły. Na wzór postępującej choroby konstrukcja filmu się zmienia, by jak najbardziej oddać zagubienie bohatera i przybliżyć widza do jego doświadczenia. W rezultacie więc mamy do czynienia z ciągłymi modyfikacjami (mimo, że ciągle jesteśmy w mieszkaniu Anthony'ego). Dodatkowy </span><span style="text-align: left;">brak sygnalizowania upływu czasu czy też umyślne wprowadzanie w błąd co do jego postrzegania – wszystkie
te zabiegi skutecznie odzwierciedlają subiektywną perspektywę
bohatera, co z pewnością wprowadzić może widza w konsternację (w pewnym momencie zaczęłam rozróżniać dni i sceny po ubiorze bohaterów, inaczej nie byłam w stanie określić kiedy akcja ma miejsce). Razem z mężczyzną odczuwamy dyskomfort i niepewność, przyglądamy uważnie się nowym-starym twarzom gości, a dom choć taki sam, co rusz wydaje się obcy i wręcz wrogi. Świetny, naprawdę świetny zabieg, który, owszem, wprowadza chaos i może denerwować, ale w dobitny sposób oddaje wnętrze umysłu przerażonego chorego człowieka. <br /><br />Ta historia wydaje się nie mieć happy endu, w końcu czy życie z demencją może takowy mieć? Przygnębiający i niezwykle przejmujący, lecz zarazem potrzebny obraz rzeczywistości maluje się po seansie "Ojca", tak kameralnej i pełnej emocji historii o przemijaniu, ludzkiej słabości i zależności od drugiego człowieka. </span></div>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-2800678222869408932021-06-03T05:09:00.004-07:002021-06-28T14:08:06.877-07:00Film - uczucie.<p style="text-align: justify;">Kiedy emocje Oscarowe opadły, a kina wznowiły działalność, nadszedł czas, by ruszyć na ten wyczekany najlepszy obraz roku. "Nomadland" to jeden z tych filmów, które pod płaszczykiem "zwykłości" przemycają garść życiowych lekcji. I myślę, że się mu to udaje!<br /><br />Empire w stanie Nevada powstało by służyć państwu. Jak wiele pracowniczych miast na całym świecie, przez kilkadziesiąt lat istniało, tylko po to, by wydobywać gips. W 2011 r. fabryka zamknęła swe podwoje, pozbawiając ludzi pracy i, co za tym idzie, domów. Zablokowano kod pocztowy, a miasto powoli pustoszało. Jedną z mieszkanek Empire była Fern, która chwilę wcześniej pochowała swojego męża. Kobieta ma do dyspozycji w pełni wyposażonego busa, którego nazywa przewrotnie Awangarda i który mieści praktycznie cały jej dobytek. Ten pojazd to jej dom. Bohaterka nie mając w sumie nic do stracenia rusza Awangardą w podróż... no właśnie, dokąd?</p><p style="text-align: justify;"><br /></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjf7uW3jAiWjqcoy3rjUdl0CgjkY6X6QTC908tLkYRkI0JWMhvQyDb07AxD9NE6SdfgAQPLy69LOKjOfs3PkfFy9bnsu5g5NT_T6hKoHXJA5VZtmf8G2I6pgnr2_ZQ8XmZMLt5G3iEIQSPc/s1024/nomadland-4.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="576" data-original-width="1024" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjf7uW3jAiWjqcoy3rjUdl0CgjkY6X6QTC908tLkYRkI0JWMhvQyDb07AxD9NE6SdfgAQPLy69LOKjOfs3PkfFy9bnsu5g5NT_T6hKoHXJA5VZtmf8G2I6pgnr2_ZQ8XmZMLt5G3iEIQSPc/w640-h360/nomadland-4.jpg" width="640" /></a></div><p style="text-align: justify;"><br />Chcę w tym miejscu z całą stanowczością napisać, że ten film nie może zostać sklasyfikowany jako konkretny gatunek, bowiem byłoby to dla niego krzywdzące. Nie jest to dokument, choć mówi o prawdziwym mieście i pojawiają się w nim realne postacie. Nie jest to dramat ani film obyczajowy, ani nawet kino drogi. Od "Nomadland" tak naprawdę nie można oczekiwać niczego, oprócz solidnej dawki ludzkich, nieprzefiltrowanych emocji.<br /><br />Zarówno Frances McDormand jak i reszta drugoplanowych (w większości prawdziwych) postaci jest w tym filmie fenomenalna. Nie ma w "Nomadland" nawet przez chwilę próby moralizowania, oceniania wyborów bohaterów. Reżyserka oddaje im głos, by można było zobaczyć i poczuć jak wygląda ich życie i dlaczego wiodą je w taki a nie inny sposób. Świetnym zabiegiem było włączenie McDormand w dorywcze prace, których podejmują się nomadzi w prawdziwym życiu takie jak np. sezonowe zbieranie buraków, praca w Amazonie czy na polu kempingowym; to bowiem wzmacnia poczucie, że zarówno Zhao jak i główna bohaterka chcą dogłębnie poznać ich społeczność. Jasne, można się doczepić, że film jest o niczym, że "życie to ja mam w domu", a na ekranie ludzie tylko rzucają frazesami albo gapią się w niebo. Warto się jednak przyjrzeć tej produkcji choćby z czystej ciekawości i chęci zapoznania tak mocnej i ciekawej grupy społecznej (która w Polsce nie miałaby raczej racji bytu).</p><p style="text-align: justify;">Poza bohaterami siłą tego filmu są kapitalne zdjęcia i muzyka, które po pierwsze oddają piękno natury, ale też potęgują wrażenie pustki i wielkości otaczającego nas świata. Czas mija, kolejny rok przechodzi prawie niepostrzeżenie. Przychodzi lato, następna dorywcza praca, a minibus bohaterki toczy się dalej po amerykańskich drogach. "Nomadland" mówi: "Człowiek jest tylko małym pyłkiem, drobinką, która przez chwilę kręci się po Ziemi i znika, a ona trwa i trwa w swej potędze. Wykorzystajmy to mądrze."</p><p style="text-align: justify;">A Fern? Nie jest ani szczęśliwa, ani smutna. Ona po prostu jest, tak jak i życie, które toczy się wokół niej. W pewnym momencie zaczęłam autentycznie wkurzać się na to, że odtrąca bliskich i świadomie rezygnuje z ciepłego domu, poczucia stabilizacji. Nie rozumiałam tego, bo w końcu kto normalny nie chciałby budzić się rano w suchym łóżku z gorącym śniadaniem na talerzu, otoczony rodziną? Jednakże ostatnie momenty filmu chyba pozwoliły mi lepiej zrozumieć bohaterkę i jej wybory, choć nie są one wcale takie zdecydowane. Ona nie postępuje dobrze, ani źle, bo nie wie, co za chwilę się wydarzy. Przez kilkanaście (można zakładać) lat mieszkała w jednym miejscu, mając obok siebie wyłącznie ukochanego męża. I nagle ta rzeczywistość zniknęła, miasto upadło, a kobieta musiała zadać sobie pytanie: "Co ja mam teraz zrobić ze swoim życiem?". Co ciekawe, w żadnym momencie nie robi z siebie ofiary i nie chce niczyjego wsparcia, po prostu żyje z dnia na dzień i stara się odnaleźć swoje nowe miejsce. A czy tego dokona? Tego nie wie nawet sama Fern. <br /><br />Wnioski z filmu mogą być przygnębiające i przytłaczające. Ten film to uczucie - może być to smutek, strach, niepewność, złość... ale bohaterka nie każe sobie współczuć, nie prosi o pomoc, a jedynie o szacunek dla jej wyborów. Myślę, że to stanowi o sile "Nomadland", które, może dość naiwnie, ale bardzo stanowczo pokazuje, że dla wielu życie to wieczna podróż.<br /></p><p style="text-align: justify;"><br /></p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-48764194664795507862021-04-18T05:23:00.006-07:002021-04-18T05:34:51.082-07:00A kto z nami nie wypije...<p style="text-align: justify;">Thomas Vinterberg to człowiek, który ceni sobie przede wszystkim realizm. Od lat tworzy filmy o ludziach i dla ludzi. Przystępność i uniwersalność jego historii dla wielu stanowi największą zaletę obrazów reżysera... no, może poza wyjątkowo poruszającym "Kurskiem" (recenzję znaleźć można <a href="https://skazaninapopcorn.blogspot.com/2018/12/nie-trzeba-rozpaczac.html">tu</a>). Tym razem duński reżyser otrzymał nawet nominację do Oscara za najlepszy film międzynarodowy, warto więc rzucić okiem na jego najnowsze dzieło - "Na rauszu".<br /><br />Nikolaj, Tommy, Martin i Peter tworzą zgraną paczkę przyjaciół pracujących w tej samym liceum, których od jakiegoś czasu zżera proza życia. Główny bohater, Martin, jest na swoich lekcjach tak nudny, że sami uczniowie donoszą na niego dyrekcji. Peter (pan od muzyki) i Nikolaj (psychologia) również czują lekkie poirytowanie w czasie zajęć. Ostatni z grupy, Tommy, to wuefista, któremu nie chce się już nawet podbiec do kontuzjowanego ucznia. Zmęczeni i wypaleni zawodowo koledzy ewidentnie potrzebują odmiany, jakiegoś powiewu świeżości, tak, żeby poczuć, że im się... chce. Okazja pojawia się podczas urodzinowej kolacji, podczas której rodzi się wśród panów chęć eksperymentowania; od tej pory każdy z nich (ale tylko od poniedziałku do piątku, od 8.00 do 20.00) będzie utrzymywał 0,5 promila we krwi tak, aby sprawdzić czy egzystencja nie polepszyła się choć odrobinę. Skrzętnie dokumentowane skutki eksperymentu początkowo przynoszą fenomenalne rezultaty. Zaangażowani w swój projekt mężczyźni zauważają poprawę w komunikacji z uczniami, w głowie snują ciekawe pomysły na lekcje, z zauważalną pewnością siebie kroczą po szkolnych korytarzach. Jak można się łatwo domyślić po pewnym czasie pół promila przestaje spełniać swoją funkcję a przyjaciele zgodnie dochodzą do wniosku, że doświadczenie trzeba poszerzyć, zamienia się to więc w pozornie kontrolowane pijaństwo. Oczywiście, ich zachowanie odciska coraz głębszy ślad na najbliższych, a stąd najbliższa droga do konfliktów i tragedii. <br /><br /></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMMAa-OK9TXtu3GxyLXQ-2w-OGZCTWDn_oGunye62P7unpAb1UHks1Md4FlVcZeVoHIiLnl44TEsjPv7ZjR-yKM8SdXLhFQVKeK4oAbxJ8M-kwDhnyY9NexhK25vhSIRURoWmo5NWTCO5-/s1044/2846061.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="587" data-original-width="1044" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiMMAa-OK9TXtu3GxyLXQ-2w-OGZCTWDn_oGunye62P7unpAb1UHks1Md4FlVcZeVoHIiLnl44TEsjPv7ZjR-yKM8SdXLhFQVKeK4oAbxJ8M-kwDhnyY9NexhK25vhSIRURoWmo5NWTCO5-/w640-h360/2846061.jpg" width="640" /></a></div><p style="text-align: justify;"><br /></p><p style="text-align: justify;">Wydawać by się mogło, że będzie to historia ponura i dołująca. Wręcz przeciwnie, Vinterberg serwuje nam poważny temat w zabawowej oprawie. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwają się młodzi ludzie, ich niewinność, wyczuwalna z ekranu radość. Ich obecność przynosi nadzieję na dobre życie. Wśród licznych elementów humorystycznych nie doszukamy się moralizujących dialogów czy też scen mających na celu osądzić któregoś z bohaterów. Widz ma za zadanie samemu wyrobić sobie zdanie na temat zachowania mężczyzn, reżyser jednak mu tego nie ułatwia, bowiem film kuleje pod kilkoma aspektami, które w ostateczności na owo zdanie znacznie wpływają. <br /><br /></p><div style="text-align: justify;">Mam do niego kilka zarzutów. Przede wszystkim, po przeczytaniu rozmów z samym reżyserem, "Na rauszu" miało za zadanie przekazać konkretną wiadomość, z czego to moim zdaniem się nie wywiązuje. Sam fakt, że film jest duński, zmienia zupełnie jego wydźwięk, bowiem kultura picia w krajach Skandynawii jest kompletnie inna. Dodatkowo, pomimo oczywistych negatywnych skutków eksperymentu całość wygląda raczej... hollywoodzko, a przez to nierealistycznie. Ciągłe libacje bohaterów mają w sobie coś szalonego, filmowego i, jak dobrze wiemy, dalece odbiegającego od rzeczywistości. Cały ten estetyczny filtr nałożony na zachowania bohaterów sprawia, że nawet te złe wydarzenia wydają się... zabawne? No bo przecież taki śmieszny jest ten Mikkelsen kiedy po pijaku rozbija sobie głowę, prawda? Ot, cała lekcja wyniesiona ze sceny. Dodatkowo, co wyjątkowo mnie zawiodło to brak zapowiadanej więzi między bohaterami. A dlaczego zapowiadanej? W początkowych scenach widzimy mężczyzn zawierających pakt, <span style="text-align: left;">prawdziwe emocje i męską przyjaźń, jednak z czasem, w trakcie trwania eksperymentu, gdzieś ta otwartość znika, tak jakby
bohaterowie nie mieli sobie więcej do powiedzenia. Jasne, końcowe sceny przywracają na chwilę poczucie wspólnoty i wyżej wspomniane emocje, lecz nie jest to w stanie odpowiednio wybrzmieć. Poza tym, bohaterowie zmagają się z problemami w życiu małżeńskim; pomimo tego, że te kłopoty zostają nam przedstawione, to tak naprawę nigdy nie dowiadujemy się o nich niczego
więcej, one po prostu są. W konsekwencji, mam poczucie, że reżyser pragnąc pokazać jak najszerzej oblicza alkoholowego eksperymentu, w kwestii rodziny ogranicza się do kilku scen i przy tym kompletnie ignoruje powody, które doprowadziły do
problemów z jakimi zmagają się mężczyźni. Tak jakby kryzys wieku średniego był czymś tak oczywistym, że nie trzeba było się w niego zagłębiać.</span></div><div style="text-align: left;"><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Wszystkie te wady sprawiają, iż ciężko jest mi ocenić ten film tylko w wymiarze filozoficznym czy też odrzucając moje osobiste przekonania na temat alkoholików. Nie żyjemy w alternatywnej rzeczywistości, a takie rzeczy dzieją się tu i teraz, obok nas. I jeśli według samego reżysera jego filmy mają być "o ludziach" i dotykać realnych problemów, nie można odrzucić tylko jakiejś ich części i oglądać "Na rauszu" tylko z perspektywy zabawy i fajnej przypadkowej historyjki. Zadowolenie miesza się z dyskomfortem, może jednak ta historia może nas czegoś nauczyć?</div></div><p></p><p style="text-align: justify;"><br /></p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-58930887106502739082021-04-09T13:18:00.008-07:002021-04-09T13:26:21.646-07:00Jak ciężko unieść życie.<div style="text-align: justify;">Tak, sytuacja jest ciężka, pandemia wszystkim daje w kość. Siedząc w domu zamrożeni w czasie czekamy na zmiany. W tej kiepskiej dla nas sytuacji przychodzi z pomocą HBO i serwuje nam opowieść o życiu. Ot, zwykła historia, pomyślicie, tak jak i pomyślałam ja, nie spodziewając się jak wielką bombą emocjonalną okaże się być "To wiem na pewno" na podstawie powieści Wally'ego Lamba. Nie mówcie mi tylko, że was nie ostrzegałam!</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ta sześcioodcinkowa seria ("Co? To teraz recenzujesz seriale?") przenosi nas do Connecticut lat 90. Dominick i Thomas Birdsey to bracia bliźniacy, którzy od najmłodszych lat są nierozłączni. Ten pierwszy jest rozwiedziony, a z zawodu maluje ludziom domy. Drugi zaś to samotnik cierpiący na schizofrenię. Mężczyzn poznajemy w dniu, kiedy Thomas, kierowany głosami w swojej głowie, postanawia odciąć sobie rękę w miejskiej bibliotece. Straszne, prawda? A to dopiero początek.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi6WGXUt6CWSQf_GwUVxGQo42vcZ4gqro9b2RfIqB3CHslYfoQaBIIjOT9t3vXSuSJEhKPXDVbt4PqPLQyRucBN7PRo980O0s44MZAM4Z2pH1rka4KV4CvcwD-lGU4jCxAQgrfWtLughtHi/s1240/ruffalo_1.jpg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="744" data-original-width="1240" height="384" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi6WGXUt6CWSQf_GwUVxGQo42vcZ4gqro9b2RfIqB3CHslYfoQaBIIjOT9t3vXSuSJEhKPXDVbt4PqPLQyRucBN7PRo980O0s44MZAM4Z2pH1rka4KV4CvcwD-lGU4jCxAQgrfWtLughtHi/w640-h384/ruffalo_1.jpg" width="640" /></a></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Fabułę poznajemy z perspektywy Dominicka, który w rodzinie od lat pełni rolę opiekuna swojego brata. Birdseyowie nie są klasyczną amerykańską rodziną; wychowywani przez apodyktycznego ojczyma i wystraszoną mamę chłopcy od zawsze mieli poczucie, że "mają tylko siebie". Gdy Thomas targnie się na swoje życie a jego decyzja uruchomi lawinę tragicznych zdarzeń jego brat staje przed serią jednych z najtrudniejszych decyzji. Cofając się do przeszłości próbuje dojść do ładu sam ze sobą, jednocześnie szukając odpowiedzi na niektóre z dręczących go pytań w manuskrypcie swojego dziadka. W jego przypadku nie jest to jednak takie proste, a rozmyślania nie zawsze przynoszą rozwiązanie . Podróż w przeszłość braci Birdsey jest szalenie przygnębiająca i nie wygląda jakby zanosiło się na jakikolwiek happy end. </div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">Zapytacie: a co w tym takiego wybitnego, zwyczajny serial obyczajowy o rodzeństwie z lat 90. Jasne, niby normalna historia, w końcu każda rodzina ma swoje rozterki, problemy z dawnych lat. Ale to, w jaki sposób operuje się tutaj emocjami jest po prostu znakomite. Tak wyśmienitej kreacji Marka Ruffalo nie zobaczycie nigdzie. Przede wszystkim, no ludzie, ten człowiek wciela się w dwie różne role równocześnie! I każdy z braci jest przecież kompletnie inny. Thomas, od lat niezrozumiany we własnej rodzinie, jako jedyne oparcie ma brata. "Jesteś mną" - mówi do Dominicka w jednej ze scen, jakby chciał utrwalić fakt, że już na zawsze pozostaną razem. Jak trudna i beznadziejna musi być egzystencja tego biednego chorego mężczyzny, uwięzionego we własnej głowie, stojącego samotnie przeciwko całemu światu. A do pomocy ma jedynie brata, jego "normalną" drugą połówkę. Czy jednak tej połówce ktoś zadał kiedykolwiek pytanie co o tym wszystkim sądzi? Jak się czuje jako wieczny obrońca swojego nieobliczalnego lustrzanego odbicia jakim jest Thomas? Od najmłodszych lat wdrukowaną ma rolę opiekuna, jest z nim na dobre i na złe. Czuwa nad nim i walczy o niego jak lew. A czy jest ktoś kto zawalczy o Dominicka i zastanowi się czy czasem nie trzeba mu pomóc? </div><div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgJVUD7szdFV7QXED0NmmGbp3dSIA07OBnE8JU4vALvXq_WHj1G-JtcPES_i530XfuwwImBY6uGpgrnGSpHh1Cyd6uUx_zfxWfgwe224-JLHdqYyiMOPska1cpNpxxLvY6G9SRkbtashZ5p/s1000/2020_03_7_5e74d623e6ec0.jpeg" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="666" data-original-width="1000" height="426" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgJVUD7szdFV7QXED0NmmGbp3dSIA07OBnE8JU4vALvXq_WHj1G-JtcPES_i530XfuwwImBY6uGpgrnGSpHh1Cyd6uUx_zfxWfgwe224-JLHdqYyiMOPska1cpNpxxLvY6G9SRkbtashZ5p/w640-h426/2020_03_7_5e74d623e6ec0.jpeg" width="640" /></a></div><div><br /></div><span style="text-align: justify;"><div style="text-align: justify;">Niesamowity jest sposób prowadzenia tej fabuły, co niewątpliwie jest zasługą świetnego scenariusza, a zatem i powieści pana Lamba. Historię bliźniaków Birdsey ogląda się z zapartym tchem, przeżywając z nimi każdą porażkę (a życie bliźniaków od dawna wydaje się ich pasmem). Gra światłem, kolorami, treściwe dialogi i postacie z krwi i kości - to wszystko składa się na obraz kompletny w każdym calu. Postaci drugoplanowe godnie dopełniają opowieść o braciach i chyba każdy, mimo ich trudnych charakterów, życzy im wszystkiego co najlepsze. Seria ta nie ma zamiaru uciekać od trudnych tematów, ona bierze je w ręce i rzuca nam w twarz krzycząc: "tak właśnie wygląda życie!". Ileż ważnych pytań stawia przed nami "To wiem na pewno"! Czy warto walczyć o kogoś do samego końca? Kiedy trzeba w odpuścić? Jak wielki wpływ mieli na mnie moi rodzice? Kim tak naprawdę jestem? Czy rodzina to jedyne co mam? Zresztą, każdy może zinterpretować je na swój sposób. To wyśmienite studium o złamanej rodzinie i jej losach z pewnością nie pozostawi nikogo obojętnym. Ilość cierpienia i smutku, które wypełniają życie braci aż boli, jednak paradoksalnie ten smutek pozwala im stać się silniejszymi.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div></span>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-8268198522830175962021-03-31T12:38:00.003-07:002021-03-31T12:45:08.174-07:00Od zera do milionera.<div style="text-align: justify;">Po ogłoszeniu Oscarowych nominacji rozpoczęłam przeglądanie tytułów w poszukiwaniu czegoś godnego uwagi. Zwykle przechodzę obojętnie obok produkcji indyjskich - kompletnie nie odpowiada mi ich krzykliwy klimat i przytłaczająca zwykle ilość muzyki. Plakat "Białego tygrysa" również nie zachwycił, a jednak, po wczytaniu się w historię i zakupieniu książki o tym samym tytule, stwierdziłam, że dam mu szansę, ostatecznie jest on dostępny na wyciągnięcie ręki.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEidxYXi9bP_5OtfxVNpeLK3cIccF4Zyn4ot0bWGIKCH_vpHEJrN2t4a4_eSuY_2IuIvQdJ54eOPjiY0A3x6DQUFyoKTNz0zb1yYHj0T_0wJUaAxKLNX10CxBKyN9rhwtzNf9iOCvCulH-a2/s860/Screenshot-2021-01-20-at-11.08.36-AM.png" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="483" data-original-width="860" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEidxYXi9bP_5OtfxVNpeLK3cIccF4Zyn4ot0bWGIKCH_vpHEJrN2t4a4_eSuY_2IuIvQdJ54eOPjiY0A3x6DQUFyoKTNz0zb1yYHj0T_0wJUaAxKLNX10CxBKyN9rhwtzNf9iOCvCulH-a2/w640-h360/Screenshot-2021-01-20-at-11.08.36-AM.png" width="640" /></a></div><div style="text-align: justify;"><br /></div><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Kury widzą i czują krew. Wiedzą,
że będą następne, ale się nie buntują. Nie próbują uciec.
Indyjską służbę wychowano tak samo. Słudzy pozostaną wierni do
tego stopnia, że można im dać klucz do wolności, a oni go odrzucą
i jeszcze cię przeklną” <span style="text-align: justify;">przekazuje nam główny bohater Balram Halwai. Chłopak od najmłodszych lat nauczony jest ciężkiej pracy. Urodzony na wsi w ogromnej biedzie, "ciemności", mimo umiejętności czytania i pisania nie mógł chodzić do szkoły. Zamiast tego wraz z bratem oddawał każdą zarobioną rupię babci, która zdążyła zaplanować mu przyszłość. System kastowy w Indiach nie pozostawia złudzeń - albo masz kasę i żyjesz jak król, albo tyrasz do śmierci i każdy twój dzień to tak naprawdę walka o życie. Indie w </span>„Białym tygrysie" nie są kolorowymi, roztańczonymi i wesołymi krajobrazami jak choćby w „Slumdogu. Milionerze z ulicy". To przerażający brud, smród, ubóstwo i brak jasnych zasad.</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Chłopiec czuje, że stworzony jest do czegoś wielkiego, postanawia więc za wszelką cenę uciec systemowi i wspiąć się na szczyt, w końcu uważa się za białego tygrysa, który rodzi się raz na każde pokolenie. Wykorzystując swój spryt otrzymuje pracę jako szofer nr 2 u najzamożniejszej rodziny w okolicy. Wożąc swojego pana, który niedawno wrócił ze Stanów, ma szansę choć trochę otrzeć się o wielki świat i wdrożyć w życie swój misterny plan. Uśmiecha się, znosi obelgi, uderzenia, spartańskie warunki, a w międzyczasie w głowie knuje jak piąć się wyżej. Dzięki swojemu sprytowi i niezwykłym posłuszeństwu zdobywa sympatię bogacza i jego żony; z jednej strony, jak sam powtarza, bycie sługą ma we krwi, z drugiej, ta krew gotuje mu się na widok niesprawiedliwości tego świata. Ta historia nie ma prawa skończyć się dobrze... a może jednak?</p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">„Biały tygrys" to nie tylko opowieść o niesamowitej karierze biednego Balrama. To również ciekawy komentarz społeczny mający na celu krytykę przestarzałego systemu kastowego, skorumpowanych polityków i służb, nierówności. Chłopak, który tak jak miliardy innych mieszkańców Indii w zasadzie żyje by służyć orientuje się, że jest tylko narzędziem w politycznej grze. A gdzie miejsce na człowieczeństwo? </p><p style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">Oprócz interesującej historii mamy w filmie dobry montaż, krzykliwą, ale nie nachalną, hinduską muzykę, ładne kolory i kilka niezłych widoków. Problem stanowi jednak sama opowieść: a) pod względem technicznym, b) pod względem etycznym. Film trwa ponad dwie godziny i można go podzielić na trzy części, które są jednak tak nieproporcjonalnie rozdzielone, że mimo zwrotów akcji trudno było mi utrzymać uwagę. To, co bardziej mnie zastanawia to morał płynący z tej historii: ciężko jest bowiem kibicować którejkolwiek z postaci. Jasne, Balram jest ofiarą systemu, jego zachowania jednak można z całą stanowczością nazwać niemoralnymi. Do tej pory myślę o tym co tak naprawdę „Biały tygrys" ma na celu? Gloryfikację oszustwa, kłamstw, kradzieży? Pokazać przemianę w myśleniu bohatera? Uczenia wyrwania się z „kurnika"? Do samego końca nie pozostaje to jasne, śmiem twierdzić, że wręcz ostateczny wydźwięk może wielu widzom zburzyć odbiór całego seansu. Ludzkie tragedie są takie same na całym świecie, marszczy mi się jednak brew na myśl o tej bardzo wątpliwej przygodzie, której walorów moralnych nie umiem rozgryźć.</p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-84988278208069916882021-03-24T13:37:00.001-07:002021-03-24T13:37:23.164-07:00Enjoy the silence.<div style="text-align: justify;">Czy zatrzymujecie się czasami i skupiacie się na tym co słyszycie? Pewnie nie, w końcu to takie normalne, być otoczonym najróżniejszymi dźwiękami 24/7. Czy to szum drzew, alarm samochodu, zamykające się drzwi tramwaju, skrzypiąca pod stopami podłoga, obiad skwierczący na patelni ujadający pies sąsiada, gwiżdżący czajnik za ścianą, karetka jadąca gdzieś w oddali... a gdyby to wszystko zniknęło, nagle się wyłączyło? Niewyobrażalne, prawda? A jednak w samej Polsce liczba osób niesłyszących sięga ponad 500 tysięcy! W filmach ten temat wydaje się jeszcze nie do końca zbadany, choć niektórzy twórcy próbują go zgłębić (czy im to wychodzi to już osobna kwestia). I oto na ekrany wkracza Darius Marder ze swoim "Sound of metal" i razem z Derekiem Cianfrancem biorą nas totalnie pod włos.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGFGIvDjwZ_30qmVWyw8oOdRsJ3uxJXxkIGmzoZQPAnkFViZujI_vkRd-eSZUKXYEFtm0gqHlWu8s14U7mMnFlbMR_DS7VYf8Qqa57Z2dNrBjMWC5yuXRQqLpy_uiWPHH6G_tpZ1Glu6G_/s1200/METAL-review-1200.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="667" data-original-width="1200" height="356" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgGFGIvDjwZ_30qmVWyw8oOdRsJ3uxJXxkIGmzoZQPAnkFViZujI_vkRd-eSZUKXYEFtm0gqHlWu8s14U7mMnFlbMR_DS7VYf8Qqa57Z2dNrBjMWC5yuXRQqLpy_uiWPHH6G_tpZ1Glu6G_/w640-h356/METAL-review-1200.jpg" width="640" /></a></div><br /><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Ruben i Lou to para w życiu zawodowym i prywatnym. Tworzą dwuosobowy zespół metalowy, na co dzień jeżdżą kamperem od knajpy do knajpy gdzie wieczorami dają bardzo ekspresyjne i ciekawe w formie koncerty. Rankiem muskularny Ruben parzy kawę, robi swojej pięknej dziewczynie smoothie i ruszają dalej w podróż - żyć nie umierać? Być może, do momentu, w którym mężczyzna nagle przestaje słyszeć. Diagnoza nie pozostawia złudzeń: utraconego słuchu nie da się już odzyskać, a o ten, który pozostał trzeba teraz bardzo zadbać. Dla osoby trudniącej się dawaniem koncertów chyba nie ma gorszej informacji. Świat Rubena zostaje wywrócony do góry nogami, za namową partnerki udaje się do ośrodka dla niesłyszących gdzie stanie twarzą w twarz ze swoimi słabościami i będzie mógł nauczyć się żyć od nowa.</div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Brzmi banalnie? Może i tak, zapewniam was, że tandety w tym filmie nie uświadczycie. Reżyser, choć obiera dość prostą ścieżkę fabularną, pokazuje nam, że to tylko pozory. Ruben to buntownik, twardy gość, który wszystko wie najlepiej. Nowa sytuacja kompletnie zbija go z tropu, z początku jednak nie chce się poddać zasadom panującym w ośrodku. Kombinuje jak tylko może, by wrócić do Lou i swojego poprzedniego, lepszego (na pewno?) życia. Jednak ono już nigdy nie wróci, lecz by to przyjąć i zrozumieć potrzeba bohaterowi czasu i pokory. To właśnie we wspólnocie mężczyzna ma szansę odnaleźć się na nowo, a jej "przewodniczący" (w tej roli bardzo dobry Paul Raci) staje się dla niego pewnego rodzaju przewodnikiem, mentorem: trochę jak ojciec - kocha, lecz nie pobłaża i wyznacza panujące w grupie surowe zasady. Chociaż Ruben jest narkomanem, to nie jest film o uzależnieniu. Mimo, że traci słuch nie jest to też do końca film o niepełnosprawności. "Sound of metal" to taka próba poskładania sobie życia na nowo, gdy wydaje się, że to koniec, nic już na bohatera nie czeka. Paradoksalnie to właśnie ta nabyta "cecha" pomaga Rubenowi dojrzeć i stać się w pełni człowiekiem. Cisza pozwala mu na zajrzenie do wnętrza siebie, pytanie tylko czy jest tam jednak miejsce dla Lou? </div><div style="text-align: justify;"><br /></div><div style="text-align: justify;">Oprócz warstwy fabularnej na uwagę zasługuje strona techniczna, a przede wszystkim wybitna praca dźwiękowców. To jeden z tych filmów, który zamiast warstwy muzycznej uwrażliwia widza na odbiór świata przez głównego bohatera (chociażby za pomocą zanikających słów i odgłosów). Oszczędna forma zdecydowanie nadrabia treścią, składając się na obraz minimalistyczny, nie bez wad, lecz kompletny. Bez zbędnego moralizatorskiego tonu każdy z nas może zastanowić się czy lepiej Rubena podziwiać czy może mu współczuć. </div><div style="text-align: justify;"><br /></div>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-87869750127518614512021-03-15T13:31:00.001-07:002021-03-15T13:31:56.577-07:00Party all night.<p style="text-align: justify;">Powiem wam, że prawie rok bez kina to czas niesamowitej męczarni. Platformy streamingowe w tym czasie dwoiły się i troiły, by zastąpić nam salę kinową, ale - umówmy się - nic nie równa się ciemnej sali i odgłosu odsłanianej kurtyny. I w końcu nastała wiekopomna chwila: wygłodniali widzowie (a wśród nich i ja!) rzucili się na pierwsze seanse. A czym najlepiej uraczyć spragnionego wrażeń człowieka, który przez wiele miesięcy siedział zamknięty w domu jeśli nie przyjemną komedyjką? Panie i panowie, na ekranach, teraz, "Palm Springs".</p><p style="text-align: justify;"><br /></p><p style="text-align: justify;">A Palm Springs to gorąca dziura w Kalifornii, która służy głównie jako ośrodek wypoczynkowy lub też świetne miejsce na zorganizowanie wesela. I w takich oto okolicznościach poznajemy głównych bohaterów filmu. Sarah (Cristin Milioti) przygotowuje się do ślubu swojej siostry, na której będzie świadkową. Wkoło radosna atmosfera oczekiwania, w końcu to wielki dzień dla młodej pary. Jeden gość zdecydowanie wyróżnia się na tle pozostałych i przykuwa uwagę dziewczyny - Nyles (Andy Samberg), młody i beztroski facet, który zdaje się mieć gdzieś wszystkie zasady i resztę zaproszonych osób. Pomiędzy nimi wyraźnie iskrzy i wygląda na to, że znajomość może przerodzić się w coś więcej. Problem w tym, że następny dzień łudząco przypomina Sarze ten, który dopiero co się skończył...<br /><br /></p><div style="text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjE_IK1jsKKGVLkRpQ3bbARayqIWQUiCQzIi-smIoBIucjiMICqR9wixX8_NvAQ1KXDvR2yylQm3MQ_a3mRvp0dKTRomdc9TNae8q4aIWWNO9Fw63UkDp070XFLA2Or1ZQN83Rb2E54RUfM/s840/sePtRnW+-+Imgur.jpg" imageanchor="1"><img border="0" data-original-height="560" data-original-width="840" height="427" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjE_IK1jsKKGVLkRpQ3bbARayqIWQUiCQzIi-smIoBIucjiMICqR9wixX8_NvAQ1KXDvR2yylQm3MQ_a3mRvp0dKTRomdc9TNae8q4aIWWNO9Fw63UkDp070XFLA2Or1ZQN83Rb2E54RUfM/w640-h427/sePtRnW+-+Imgur.jpg" width="640" /></a></div><p style="text-align: justify;">Okazuje się, że za sprawą Nylesa Sarah znalazła się w tak zwanej pętli czasowej. Od tej pory paradoksalnie już nic nie będzie takie samo. Dzień w dzień bohaterowie budzą się i szykują na ślub, postanawiają więc urozmaicić sobie tą nową-starą rzeczywistość poddając swoje ciała najróżniejszym próbom, pijąc, tańcząc... w końcu konsekwencje nie istnieją, można robić tak naprawdę wszystko, bo świat resetuje się w momencie zamknięcia oczu. Chciałoby się rzec "żyć nie umierać!", jednakże Sarah w przeciwieństwie do Nylesa nie jest w stanie pogodzić się z byciem więźniem czasu i postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.</p><p style="text-align: justify;"><br /></p><p style="text-align: justify;">Fani seriali "Brooklyn 9-9" i " How I met your mother" będą usatysfakcjonowani z castingu. Samberg i Milioti na ekranie dogadują się całkiem nieźle, jest między nimi przyjemna chemia, choć ten pierwszy moim zdaniem dużo lepiej odnajduje się w "jajcarskiej" częsci fabularnej. W pakiecie dostajemy też kilka ciekawych postaci drugoplanowych (jak choćby J. K. Simmons), parę fajnych gagów i dobrą ścieżkę dźwiękową. <br /><br /></p><p style="text-align: justify;">Wiele było już filmów z motywem pętli czasowej, nie jest to więc jakaś niesamowita nowinka. Wydaje się jednak, że reżyser pod płaszczykiem luźnej komedii romantycznej stara się przemycić słodko-gorzkie rozważania na temat życia i śmierci. Otóż tak, mili państwo, historia Sary i Nylesa idealnie trafiła na czas pandemii, gdzie rzeczywistość milionów ludzi wywróciła się do góry nogami. Tak jak w "Palm Springs" dni wielu z nas od jakiegoś czasu wyglądają praktycznie tak samo. Poczucie zawieszenia w przestrzeni, przeciekania czasu przez palce i stania w martwym punkcie to wrażenie, które z pewnością towarzyszy nam od początku pandemii. Dodatkowo, można też zastanawiać się nad słusznością działań bohaterów. Czy to co robią jest moralne skoro dobrze wiedzą, że nie poniosą żadnej odpowiedzialności za swoje czyny? I, co za tym idzie, czy warto jest żyć według zasad w świecie, w którym zasad zwyczajnie brak? Idąc jeszcze dalej można analizować zachowania pary jako chęć wyrwania się z systemu, postawienia na swoim...</p><p style="text-align: justify;"><br /></p><p style="text-align: justify;">Problem w tym, że wszystkie te interpretacje wydają mi się być dalece przesadzone. Przykro mi, lecz totalnie nie kupuję opowieści o marazmie millenialsów. Może i twórcy chcieli przekazać coś więcej niż tylko szaloną opowieść o dwójce (?) osób uwięzionej w pętli czasu, forma podania jednak nie zachęca do głębszych przemyśleń. Z pewnością wielu z was zapomni o "Palm Springs" na następny dzień, bo, nie łudźmy się, nie jest to produkcja, która wznosi widza na wyżyny refleksji. Można próbować dopisać do fabuły kilka poważnych wniosków, nie widzę w tym większego sensu i myślę, że lepiej poprzestać na miłym i zabawnym seansie, który na dwie godziny oderwie zmęczonego życiem i pandemią człowieka, nie uważacie?</p><p style="text-align: justify;"><br /></p><p style="text-align: justify;"><br /></p>Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0Białotarsk 23, 09-500, Polska52.4437452 19.331208941.215117857284248 1.7530839000000036 63.672372542715756 36.909333899999993tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-21881381657381651212020-02-23T12:12:00.002-08:002020-02-23T12:17:36.663-08:00Gangsterski styl i szyk.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Po tym jak poznaliśmy Guya Ritchiego i jego "Przekręt" w 2000 r. sposób patrzenia na kryminalne komedie kompletnie się odmienił. W późniejszych latach reżyser próbował swoich sił w nieco innych klimatach (patrz: "Sherlock Holmes" czy też "Król Artur: legenda miecza"), nie omieszkał jednak w każdym ze swych filmów dodać odrobiny łobuzerstwa. Ostatecznie powrócił w starym, dobrym stylu w swojej najnowszej produkcji "Dżentelmeni", do której zaprosił grupę jednych z najlepszych współczesnych aktorów. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/PygAaeA.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="533" data-original-width="800" height="426" src="https://imgur.com/PygAaeA.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Ustami samego Hugh Granta poznajemy historię niejakiego Mickeya Pearsona, milionera, który dorobił się na jakże przyjemnym zajęciu jakim jest dilowanie marihuaną. Przez lata budował swoje potężne imperium, teraz jednak pragnie zestarzeć się w spokoju u boku swej pięknej żony i odejść na emeryturę. Rozpoczynając rozmowy z potencjalnym nabywcą pochodzącym z półświatka, wprawia w ruch serię niespodziewanych zdarzeń, które szybko wymykają się spod kontroli. Okazuje się, że sprzedaż wielomilionowej plantacji nie jest wcale taka łatwa, zwłaszcza gdy obserwuje go tak wielu niebezpiecznych gangsterów. Tak naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy, tym bardziej, gdy wokół węszy chińska mafia.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Guy Ritchie w "Dżentelmenach" daje znać, że powrócił do korzeni. Film swoim scenariuszem i montażem bardzo przypomina kultowy już "Przekręt". Wie, na co go stać i wykłada w filmie swoje najlepsze karty, gwarantując widzom rozrywkę na wysokim poziomie. Mamy po prostu usiąść i dobrze się bawić, nic więcej. Sama warstwa fabularna może nie jest bardzo odkrywcza, jednak sposób jej odgrywania i tego KTO to robi, sprawia, że "Dżentelmenów" ogląda się niezwykle przyjemnie. Postacie są dobrze rozpisane a ich zachowania oczywiście przerysowane. Dziennikarz jest cwany i chciwy, osiedlowy trener boksu ostry, ale poczciwy, a biznesmeni-kryminaliści niebezpieczni, ale z klasą. Matthew McConaughey w roli amerykańskiego gangstera wprowadza do filmu nieco Hollywoodzkiego stylu, a Hugh Grant jako wścibski publicysta daje swój najlepszy komediowy popis od lat. Nawet Colin Farrell wydaje się odnajdywać w swojej roli, a bohaterowie drugoplanowi fajnie wpasowują się w tło. Co ciekawe, warto zwrócić uwagę również na stroje, które bez dwóch zdań odgrywają ważną rolę w tej historii (który facet nie chciałby wyglądać jak ekipa na zdjęciu?). </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Błyskotliwe dialogi i wartka nielinearna narracja to cechy charakterystyczne reżysera, które i tym razem świetnie grają ze sobą na ekranie. Dzięki dobremu tłumaczeniu żarty wybrzmiewają tak jak powinny, a akcja, oprócz kilku potknięć, płynie szybko, przez co dwie godziny mijają niepostrzeżenie. Ci bystrzejsi dostrzegą też parę odniesień, które reżyser powtykał w fabułę. Jednym słowem, warto umilić sobie ponury deszczowy wieczór seansem "Dżentelmenów", by po prostu dobrze spędzić czas.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-18564425980719589112020-02-18T13:19:00.001-08:002020-02-18T14:27:26.299-08:00Ostatnie pożegnanie.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Ostatnie pożegnania są niezwykle trudne, tym bardziej kiedy nie jesteśmy ich świadomi. Ostatnie wspomnienie mojej babci? Drugi dzień świąt, 2016r., siedzi w szpitalu w szlafroku i je przyniesioną przez moją mamę Fantasię. Czy wiedziałam, że wtedy już nigdy więcej jej nie zobaczę? Czy gdybym miała tego świadomość, zachowywałabym się inaczej? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania, myślę, że nie ma sensu sobie ich powtarzać, warto jednak pielęgnować te wspomnienia, które pozostały. Dlaczego o tym piszę? Ano, wczoraj miałam okazję zobaczyć rewelację festiwalu Sundance autorstwa Lulu Wang, który przypomniał mi o tamtym smutnym momencie mojego życia. "Kłamstewko", pominięte w tym roku przez Akademię, to oparty "na prawdziwym kłamstwie" chińsko-amerykański dramat, który w bardzo zręczny sposób porusza temat odchodzenia i który jeszcze możecie dorwać nawet w multipleksach.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Billi to młoda Chinka, która lata temu wyprowadziła się z rodzicami do Nowego Jorku, gdzie stara się wiązać jakoś koniec z końcem. Pewnego dnia spada na rodzinę spada straszliwa informacja: u ich ukochanej babci, nestorki rodu, zostaje zdiagnozowane IV stadium raka płuc, przez co zostaje jej jedynie parę miesięcy życia. Zszokowani bliscy postanawiają zachować prawdę dla siebie i naprędce wymyślają wymówkę w postaci ślubu, aby wspólnie udać się w podróż do Chin i pożegnać ze staruszką. Tam nawet lekarze zatajają diagnozę przed pacjentem, wychodzą bowiem z założenia, że to strach przed śmiercią, a nie sama choroba, zabija ludzi.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/iL7Okmo.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="480" data-original-width="800" height="384" src="https://imgur.com/iL7Okmo.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Każdy z członków rodziny ma swoją historię - podczas gdy jeden z synów osiedlił się w Stanach, drugi wyjechał do Japonii. Na miejscu została wiekowa siostra i jej córka, które na co dzień opiekują się babcią. Powrót do domu rodzinnego skłania ich do refleksji nad upływem czasu i przynosi wiele wspomnień z lat młodości. To właśnie zawieszenie między "nowym" a "starym" domem stanowi jeden z głównych tematów filmu. Dodatkowo możemy obserwować jak reżyserka ustami Billi rozlicza się ze swoją dawną ojczyzną, momentami patrząc na nią niezwykle krytycznie. Dziewczyna kocha swoją babcię, jej dom jednak wydaje się być w Nowym Jorku. Choć stara się pojąć chińskie zwyczaje, momentami wydają się jej one kompletnie niezrozumiałe. Jak gdyby była niedostatecznie azjatycka i nie do końca zamerykanizowana. Na myśl o odejściu ukochanej seniorki ogarnia ją ogromny strach, czy jest jednak w stanie sprzeciwić się woli rodziny i powiedzieć babci o chorobie?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Sama chora jest w swojej niewiedzy wybitnie urocza, a sceny z nią rozładowują napięcie. Kłamstwo, którego dopuszcza się rodzina wydaje się być w 100% usprawiedliwione, każdy przecież chce dla niej dobrze, a i dzięki temu mogą spotkać się i nadrobić stracony czas. "Kłamstewko" urzeka też zdjęciami i kolorami, kiedy to wielka płyta spotyka się z kolorowymi chińskimi neonami. Cała historia jest świeża, dość niespotykana, bo choć w połowie po angielsku, to mimo wszystko dla nas, Europejczyków, obca. Mimo zatarcia granic wciąż tak mało wiemy o wschodnich sąsiadach.<br />
<br />
Ostatecznie na ekranie możemy obejrzeć bardzo intymną opowieść o rodzinie, okraszoną specyficznym humorem i momentami wzruszenia. Szkoda, że choć ciekawa, to ostatecznie nie pozostanie mi na długo w pamięci. Mimo osobistej nuty nie potrafiłam odnaleźć w filmie tego "czegoś", myślę jednak, że warto dać "Kłamstewku" szansę, choćby po to, by poznać wciąż trochę obcej azjatyckiej kultury. Sto lat, babciu! </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-12272791635436555232020-02-07T23:54:00.000-08:002020-02-07T23:54:29.253-08:00Portret rodziny. <div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Greta Gerwig za sprawą "Frances Ha" stała się dla mnie symbolem świeżości i beztroski, a jej postać od tamtej pory wywołuje we mnie pozytywne emocje. Po "Lady Bird" dała poznać się jako ambitna reżyserka, która pragnie postawić kobiety na pierwszym miejscu. Tym razem nie było inaczej; młoda twórczyni sięgnęła po bestsellerową pozycję XIX - wiecznej pisarki Louisy May Alcott o wdzięcznym tytule "Małe kobietki", która doczekała się już wielu ekranizacji. Czy ta będzie inna?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/VZOuKi5.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="450" data-original-width="800" height="360" src="https://imgur.com/VZOuKi5.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
W Stanach Zjednoczonych wojna secesyjna trwa w najlepsze. Jedną z grup bezpośrednio dotkniętą konfliktem jest rodzina March - Marmee (Laura Dern) i jej cztery córki: Meg, Jo, Amy i Beth. Kobiety dzielnie stawiają czoła przeciwnościom losu, biedzie i codziennym rozterkom, oczekując powrotu ojca, który wyruszył na front jako kapelan. Każda z dziewczyn jest inna: Meg to uczuciowa i delikatna romantyczka czekająca na wielką miłość, Jo jest żywiołowa, zadziorna i nie przejmuje się konwenansami, Amy nieroztropnie pakuje się w kłopoty, ale skrywa w sobie talent malarski, a najmłodsza Beth w ciszy i spokoju akceptuje swój chorowity los. Dziewczyny różnią się od siebie praktycznie we wszystkim, razem stanowią jednak niezniszczalną całość. Są pomocne i życzliwe, roztaczają wokół siebie istny czar i wydaje się, że nic nie jest w stanie ich złamać. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Gerwig za pomocą dwutorowej narracji kreśli perypetie sióstr March, przeskakując między tym co "teraz", a tym co "7 lat temu". Każda z kobietek otrzymuje na ekranie swoje pięć minut, niemniej, najczęściej do głosu dochodzi Saoirse Ronan w roli Jo - to często z jej perspektywy obserwujemy jak dziewczyny dorastają i mierzą się z trudami dorosłości. Irlandka na ekranie jak zwykle daje popis aktorskich zdolności, swoją naturalnością i buńczucznością urzeka widzów. Uwielbiam jej rześkość i zaczepność, jakby ciągle bawiła się z widzem. Jo jako młoda pisarka próbuje swoich sił w zimnym i nieprzyjaznym Nowym Jorku, dorabiakąc jako korepetytorka. Jej siostry wypadają równie pozytywnie, po prostu aż nie można ich nie lubić. Meg, która marzy o wystawnych balach i sukniach dla miłości jest w stanie poświęcić swoje plany. Amy całe dzieciństwo spędziła w cieniu starszych sióstr, pragnie wykazać się i zostać sławną artystką, jednak jej nieroztropność i infantylność momentami bierze nad nią górę. Wraz z gderliwą ciotką (Meryl Streep) wyjeżdża do Paryża, by tam próbować rozwinąć karierę. Chora Beth zostaje w domu szlifując swój talent muzyczny. A nad wszystkim czuwa ich dobroduszna mama, która do każdego podchodzi z sercem na dłoni. Warto wspomnieć o przystojnym młodym sąsiedzie (Timothee Chalamet), który skradnie serce niejednej z bohaterek. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Całość to przyjemna, rodzinna opowiastka, z której co jakiś czas przebija się feministyczne hasło. Gerwig bardzo chce zwrócić uwagę widza na sytuację kobiet w XIX w., która, jak wiadomo, nie dawała im wielkich możliwości decydowania o swojej przyszłości. Jedyną opcją na dobre życie jest posiadanie bogatego męża, siostry March nie akceptują jednak warunków narzuconych przez społeczeństwo i próbują kreślić swoją własną historię. Reżyserka zwraca również uwagę na uniwersalne wartości takie jak przyjaźń, miłość i rodzina. Ostatecznie jednak historia ta sprowadza się do bycia ciepłą opowiastką z happy endem. Rozumiem, że mimo chęci Gerwig musi trzymać się książki, niestety z przykrością stwierdzam, że poza ciekawym zabiegiem przestawienia chronologii, "Małe kobietki" są dla mnie zbyt cukierkowe i przez to monotonne. Oprócz charakternej Jo nie byłam w stanie polubić reszty sióstr, nie jestem też fanką fikcyjnych rodzeństw, które spędza ze sobą każdą sekundę i nigdy się nie kłóci (a jeśli już dojdzie do sprzeczki to trwa ona 5 min). Owszem, seans ma w sobie pewien urok, jest trochę smutku i trochę radości, dla mnie jednak był zdecydowanie zbyt monotonny. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-55724060871098729892020-01-28T12:39:00.001-08:002020-01-28T12:39:06.060-08:00Tchórzliwy jak królik.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Dla Polaków II wojna światowa jest tematem wyjątkowo delikatnym. Filmy wypuszczane przez naszych rodzimych reżyserów są zwykle pełne patosu i skupiają się na milionach ofiar nazistowskiej opresji. I, jak najbardziej, nie można o tym zapominać, ba, mamy obowiązek przekazywać te historie kolejnym pokoleniom. Nie można jednak przejść obojętnie obok najnowszej produkcji nowozelandzkiego twórcy Taiki Waititi (który chwycił mnie za serce swoim "Co robimy w ukryciu"), która prowokuje już samym plakatem. "Jojo Rabbit", proszę państwa, to nominowana aż w 6 kategoriach satyra, której dawno na naszych ekranach nie było.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Tytułowy Jojo to 10-letni Niemiec, który ma przed sobą weekend treningowy w Deutches Jungvolk. Wraz z innymi dziećmi ma uczyć się strzelać, rzucać granaty i palić zakazane książki - jednym słowem, przygotowywać się do wojny w imieniu ojczyzny. Chłopiec obsesyjnie wierzy w wyższość nazizmu, a w jego przekonaniach utwierdza go wymyślony przyjaciel Adolf (tak, tak, właśnie ten), którego radzi się w przeróżnych życiowych rozterkach. W wyniku nieporozumienia zyskuje ksywkę tchórzliwego królika, a za sprawą przypadkowego odkrycia w pokoju swojej siostry jego fanatyczny światopogląd zostanie wystawiony na próbę.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Młody nazista przekonany jest, że wredni Żydzi kontrolują aryjskie umysły, piją krew, śpią zwisając z sufitu i mają rogi na głowie. Jego mama ewidentnie ma z nim ideologicznie nie po drodze, łączy ich jednak wyjątkowa więź, która przełamuje wszelkie polityczne bariery. Dzięki niej oraz nowo poznanej przyjaciółce jego świat zacznie się zmieniać, a bezmyślnie powtarzane nazistowskie formułki przestaną przemawiać do młodego Johannesa.<br />
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: justify;">
<a href="https://i.imgur.com/ws4xGwu.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="534" data-original-width="800" height="425" src="https://i.imgur.com/ws4xGwu.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: left;">
<br />
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Już od samego początku
mamy do czynienia z niespotykanym i dość kontrowersyjnym sposobem
przedstawienia wojny. Waititi prowokuje już od pierwszych minut
filmu, porównując chociażby obsesję na punkcie Hitlera do
Beatlemani czy też groteskowo przeinaczając powitanie "heil,
Hitler". Jego Adolf jest pokraczny, niezdarny,
slapstickowy, ale gdy trzeba pokaże swoje prawdziwe oblicze. Niemieccy żołnierze z kolei wcale nie budzą grozy, a
bardziej uśmiech politowania. Na drugim planie majaczą gwiazdy
takie jak Sam Rockwell czy Scarlett Johansson, które swoim "byciem
dorosłym" chcą wskazać małemu Niemcowi tę właściwą
drogę. Tylko która jest właściwa...? - zastanawia się młody Jojo. </div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
<br /></div>
<div align="JUSTIFY" style="margin-bottom: 0cm;">
Całość okraszona jest dużą ilością scen w slow motion,
kadrów w stylistyce, którą skojarzyć można z filmami Wesa Andersona
oraz niemieckich wersji hitów Davida Bowie czy Beatlesów. Ten
humor jednak nie jest w filmie stały, reżyser pod płaszczykiem
żartów chce przemycić ważną lekcję na temat szkodliwości
propagandy i jej ogromnego wpływu na umysły młodych ludzi.
Nowozelandczyk balansuje na granicy komedii i dramatu, łącząc
sceny poważne z tymi, które mają za zadanie obudzić ciepło w
sercu widza. Momentami jednak wydaje się być pogubiony, a
scenariusz nie do końca daje sobie radę z, mimo wszystko, poważnym
tematem. Młody Roman Griffin Davis jest do swej roli wprost stworzony, a w duecie z Adolfem tworzą, och, jak to brzmi, uroczą parę przyjaciół. Niemniej, w interakcji z innymi bohaterami często jakoś nie czuć chemii. I choć reżyser dwoi się i troi, a początkowa scena to jedna z najbardziej pomysłowych wejściówek jakie ostatnio widziałam, akcja nierzadko staje w miejscu i nie umie z niego ruszyć. Za dużo w tej historii zachowawczości i powtarzalności. Zabrakło w "Jojo Rabbicie" trochę odwagi i konsekwencji, niemniej mimo braku pazura seans jak najbardziej można zaliczyć do przyjemnych. Idźcie choćby dla "I want to hold your hand" po niemiecku!</div>
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-41563560008345013052019-12-28T13:25:00.002-08:002019-12-28T13:31:36.066-08:00W oparach absurdu.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Ach, coś tak czułam, że z tą produkcją mogą być kłopoty. A co zrobi lepszą reklamę filmowi jak nie kontrowersje? Tuż przed premierą autorów "Pana T." oskarżono o plagiat, który mógł zablokować wejście obrazu na ekrany, okazuje się jednak, że spór ten wzbudził niemałą ciekawość polskich widzów, którzy tłumnie ruszyli do kina. Kim jest tajemniczy Pan T.?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Powojenna komunistyczna Warszawa. Lata 50. to czas wielkiej odbudowy, powrotu do normalnego życia (powiedzmy). Tytułowy Pan T. to nieokreślony mężczyzna w średnim wieku wynajmujący nędzny pokoik w domu dla literatów, który dorabia sobie udzielaniem korepetycji. Jego nonszalanckie podejście do ustroju powoduje, że władza nie jest skora do publikacji jego tekstów, dlatego też lądują one w szufladzie i czekają na nadejście lepszych czasów. W przerwach od korepetycji T. ochoczo imprezuje, korzystając z towarzystwa młodej licealistki, którą przygotowuje do matury. W wyniku nieporozumienia mężczyzna znajduje się na celowniku władzy, chcąc nie chcąc jego życie dość mocno się komplikuje.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/8o07GC3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="367" data-original-width="800" height="292" src="https://imgur.com/8o07GC3.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Pan T. to przede wszystkim plejada gwiazd, które w najmniej oczekiwanym momencie pojawiają się na ekranie; a poznawanie ich sprawiało mi niesamowitą frajdę. Mowa m.in. o Jacku Braciaku, Eryku Lubosie, Bartku Topie, Janu Nowickim czy Jacku Fedorowiczu. Mimo, że wiele z nich ma kwestie złożone z dwóch-trzech zdań to ich obecność w bardzo ciekawy sposób dopełnia obraz powojennej Warszawy, w której naprawdę ciężko jest nie zwariować. Reżyser trafnie uwydatnia właśnie tą absurdalną stronę komunizmu, przejaskrawiając chociażby postać Bolesława Bieruta (w tej roli powracający na ekran Jerzy Bończak - świetny występ!) i uwydatniając m.in. bezsensowną nowomowę.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Sam Wilczak w roli głównej jest po prostu bezbłędny. Ironiczny, nonszalancki, w swoich ciemnych okularach i ulizanych włosach porusza się po ulicach jak cień, co rusz rzucając niezwykle cenną refleksję na temat otaczającego go świata. To rola bardzo minimalistyczna, ale pełna klasy. Niezwykle odmieniony Wilczak błyszczy na ekranie, a tło dla jego poczynań stanowi udana stylizacja powojennej stolicy z górującym nad miastem świeżo wzniesionym Pałacem Kultury i Nauki. Przez czarno-białą stylistykę "Pan T." nie ucieknie od porównań do "Zimnej wojny", niech was to jednak nie zmyli, bowiem tematyka jest kompletnie inna. Miksowanie komedii, kryminału i filmu obyczajowego wychodzi Krzyształowiczowi całkiem sprawnie i bez zbędnego moralizatorstwa.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Owszem, są tam gdzieś fabularne dłużyzny. Pojawiają się gdzieniegdzie momenty zwolnienia, niemniej, film zachowuje swój urok i styl aż do końca. W potoku beznadziejnych polskich komedii, w których humor opiera się na goliźnie i bluzgach, "Pan T." jest jak ciepły letni deszcz. Dajcie porwać się jazzowym nutom prosto z PRLu i wsłuchajcie się w te niezwykle wysmakowane dialogi między bohaterami.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
PS. Uchwałą Sejmu RP rok 2020 ogłoszono rokiem Leopolda Tyrmanda.</div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-77491643014883794282019-12-05T13:46:00.003-08:002019-12-05T13:54:49.601-08:00Wykraść światło.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div>
<div style="text-align: justify;">
Nie wiem czy fakt, że jestem córką marynarza ma wpływ na moją miłość do morza, jest jednak w wodzie coś, co mnie przyciąga i daje ukojenie. Robert Eggers wydaje się być przeciwnego zdania, mianował bowiem wodę na temat swojego najnowszego filmu "The Lighthouse", i uczynił z niej niebezpieczny i przerażający żywioł. I zdaje się, że niemało namieszał tą kameralną i wysublimowaną produkcją!</div>
</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Opuszczona wyspa u wybrzeży Nowej Anglii. Trochę trawy, skał, mała chatka i potężna biała latarnia. Przez cztery tygodnie ten nieprzyjazny kawałek lądu ma być domem dla dwóch strażników, Ephraima Winslowa i Thomasa Wake'a. Młody Winslow ma przyuczać się u starego marynarza (granego przez Willema Dafoe) i pomagać mu w codziennych obowiązkach. Panowie różnią się jak dzień i noc; Wake to stereotypowy, zabobonny, stary latarnik, który szybko zrzuca najcięższe prace (jak choćby targanie węgla w deszczu) na młodego i niedoświadczonego towarzysza. Ten z kolei nie chce utracić wypłaty z powodu niesubordynacji, z drugiej, czuje się wykorzystywany przez swojego przełożonego. Relacja mężczyzn zmienia się jak w kalejdoskopie - od wrogich spojrzeń do wspólnych wieczornych pijackich śpiewów. Wspólnie starają się przetrwać ciężkie chwile, tym bardziej, że wyspa okazuje się być wyjątkowo nieprzyjaznym terenem, zwłaszcza, gdy nad skałę nadciągnie sztorm, a statek mający odebrać mężczyzn nie przypłynie.</div>
<div>
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/jQ64lf7.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="450" data-original-width="800" height="358" src="https://imgur.com/jQ64lf7.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Powiedzmy sobie wprost, obaj panowie dają na ekranie popis absolutnie fenomenalnych zdolności aktorskich. Pattinson już dawno zrzucił z siebie brzemię tragicznego "Zmierzchu" i chętnie eksperymentuje z różnorakimi rolami, które wybiera. Jako młody, poszukujący lepszego życia Winslow jest po prostu bezbłędny: dziki, niepokojąco hipnotyzujący i niebezpieczny. Dafoe w roli doświadczonego latarnika po raz kolejny udowadnia, że jest aktorem najwyższej klasy. Punktem zapalnym konfliktu między mężczyznami staje się nienazwana trzecia bohaterka, czyli sama latarnia - majestatyczna, niezmiennie górująca nad malutką wyspą. Stary strażnik, mimo regulaminu, nie chce dopuścić Ephraima do operowania światłem, co doprowadza do licznych starć między mężczyznami. Alkoholowe wieczorne libacje pomału zacierają granice między jawą a snem, a kodeks moralny Winslowa rozmywa się w odmętach wódki i nocnych koszmarów. Mewy, pogoda i sama skała - wszystko zdaje się działać przeciwko nim. Z czasem nie wiadomo co tak naprawdę dzieje się na wyspie ani w głowach bohaterów, a całość zaczyna przypominać narkotyczne halucynacje przerywane wyciem nautofonu.</div>
<div>
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Nigdy nie brałam udziału w takim dziwnym, niesłychanie finezyjnym seansie. "The Lighthouse" to wysmakowana uczta dla oka i ucha, która przez bite 110 minut trzyma widza w napięciu jak najlepsze thrillery. To film, który chłonie się absolutnie każdym zmysłem, i przy którym trzeba być niezwykle uważnym, bowiem symbole mnożą się na ekranie bez liku. Nie sądzę, bym po jednym razie była w stanie wyłapać je wszystkie. Widz dosłownie wsiąka w historię, odczuwa dyskomfort na równi z bohaterami. Hipnotyzujące czarno-białe postacie w połączeniu z przerażającym monotonnym wyciem syreny wprowadzają nas w trans, z którego ciężko się wybudzić. Niesamowite zdjęcia wpasowane w ciasny kadr 4:3 potęgują wrażenie przerażenia, klaustrofobicznej przestrzeni, z której nie da się uciec. A do tego ten dźwięk.. wybitna mieszanka odgłosów (szum fal, krzyk mew, tykanie zegara, pracujące wnętrze latarni) i utworów, która tworzy iście przeraźliwy zestaw.<br />
<br />
Widzowie w Cannes nie mylili się - to film, który zdecydowanie wybija się na tle pozostałych. To osobliwe, przerażające studium odosobnienia, angażujące, mimo powolnie rozwijającej się fabuły. Mogę śmiało postawić go na podium najlepszych filmów tego roku!<br />
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-82164782826235995212019-11-29T14:14:00.001-08:002019-11-29T14:42:34.122-08:00Rodzina, ach, rodzina.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
W polskim mamy wiele różnych powiedzeń określających rodzinę. A że dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu, lub że się nie wybiera... a czy jest coś co łączy więzi rodzinne bardziej niż morderstwo? To pytanie zadaje sobie Rian Johnson w swoim najnowszym filmie "Na noże". Twórca "Ostatniego Jedi" i "Loopera" kieruje się w stronę zupełnie innego gatunku, decydując się na historię pełną detektywistycznych zagadek rodem z książek Agathy Christie. I mimo czysto rozrywkowego charakteru ma szansę na zaspokojenie wymagań nawet tych wybrednych widzów.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Harlan Thrombey, poczytny autor kryminałów zostaje znaleziony martwy przez gosposię dzień po swoich 85 urodzinach. Jego rodzina wydaje się być absolutnie zdruzgotana. Śledztwo prowadzi Benoit Blanc (Daniel Craig), prywatny detektyw, który zostaje anonimowo zatrudniony, by rozwikłać tę wyjątkowo krwawą zagadkę. A podejrzany jest absolutnie każdy, bowiem członkowie rodziny Thrombeyów mieli wiele powodów, by doprowadzić do śmierci nestora rodu. Rozpoczyna się szczegółowe dochodzenie, które odkrywa prawdziwe oblicze pozornie kochającej się familii.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/u2crP9J.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="534" data-original-width="800" height="426" src="https://imgur.com/u2crP9J.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Zamknięci w starej willi dzieci i wnuki pisarza ścierają się ze sobą stając do walki o spadek po zmarłym. Nietypowe metody detektywa Blanca obnażają ich prawdziwe, chciwe ja, które udowadnia, że tak naprawdę każdy z nich ma swoje za uszami i nie cofnie się przed niczym, żeby uszczknąć choć trochę z fortuny Harlana. Pośrodku całego zamieszania stoi Ana de Armas w roli pielęgniarki starszego pana, najbardziej szczerej i bezinteresownej osoby z całej tej gromady bogaczy, która podejmuje niebezpieczną grę mającą na celu odnalezienie mordercy. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Johnson do swojej produkcji skrzyknął grupę znakomitych aktorów, którzy wydają się bawić wyśmienicie swoimi rolami. Mamy tu choćby Toni Colette w roli pretensjonalnej influencerki, Michaela Shannona jako ignorowanego młodszego brata i wspomnianego już Daniela Craiga, który swoim nonszalanckim zachowaniem i sztucznym akcentem stara się wywęszyć sprawcę. Postacie są przerysowane, ale o to właśnie chodzi. Sprawny montaż idzie w parze ze świetnym aktorstwem, a cała intryga po prostu się klei i nie sprawia wrażenia naciąganej. Cała produkcja tak naprawdę bawi się gatunkiem, nie należy więc brać jej przesadnie poważnie. Nie oznacza to jednak braku emocji, wręcz przeciwnie, reżyser co rusz rzuca w nas plot twistem rozładowującym napięcie, czy też podsuwa nowe tropy w śledztwie. Widz staje się częścią dochodzenia, a cały seans sprawia po prostu przyjemność.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
"Na noże" jest filmem komercyjnym, nie brak mu jednak lekkości i świeżości. Rzuca trochę inne światło na gatunek jakim jest kryminał, a znakomita obsada sprawia, że ogląda się go z przyjemnością. Oczywiście należy traktować to jako niezobowiązujące kino rozrywkowe, na którym można zwyczajnie usiąść i się odprężyć.</div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-52975443056552456562019-11-23T12:31:00.000-08:002019-11-23T12:32:30.060-08:00Cena godnego życia.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Ken Loach rozłożył już mnie raz na łopatki. Jego dobitny "Ja, Daniel Blake" z 2016r. nie pozostawił obojętnym chyba nikogo. W tym roku brytyjski reżyser powraca z nową produkcją, bardzo zbliżoną zarówno w treści jak i w formie, pod intrygującym tytułem "Nie ma nas w domu". Szykowałam się na mocny seans, ale nie sądzę aby ktokolwiek był do końca przygotowany na tak silny ładunek emocjonalny.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Rick i Abbie to rodzina jakich wiele. Wraz z dwójką dzieci wynajmują mieszkanie w Newcastle. Kobieta pracuje jako opiekunka osób starszych i chorych a Rick łapie etat w firmie kurierskiej. Ledwo wiążą koniec z końcem, harują więc od rana do nocy, by móc odłożyć pieniądze na przyszłość. Praktycznie nie przebywają w domu, jakoś przecież trzeba żyć. W mieszkaniu czeka na nich dwójka dzieci - nastoletni wagarowicz Seb, który każdą wolną chwilę spędza na ćwiczeniu graffiti. Jego młodsza siostra Lisa Jane to rezolutna i niewinna dziewczynka próbująca utrzymać go w ryzach. Ot, rodzina, która z miłością wspólnie próbuje stawić czoła życiu. Nowa praca Ricky'ego przynosi nadzieję na lepsze czasy. Ale czy nie stanie się ona jego przekleństwem?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Wraz z Rickym ruszamy w podróż jego nowym vanem, by poznać mechanizmy jego codzienności. Ujadające psy, wkurzający klienci, zbędne mandaty i najbardziej chamski szef świata. Okrutne tempo narzucone przez firmę, brak snu i jedzenia fatalnie odbija się na samopoczuciu mężczyzny. Pragnie zrobić wszystko, by jego rodzinie niczego nie brakowało, a w zamian otrzymuje tylko wyzwiska i brak szacunku. Jego żona wcale nie ma lepiej - wykańczająca fizycznie praca przy niepełnosprawnych staruszkach za nędzne pieniądze nie rokuje pozytywnie na przyszłość. Wycieńczone małżeństwo bezskutecznie próbuje się wyplątać ze spirali niekończących się obowiązków i piętrzących się problemów. Loach nikogo nie oszczędza, nie popada w przesadę i niczego nie upiększa. Po prostu, przez 2h pokazuje życie setek tysięcy rodzin, którzy zmagają się z identycznymi troskami w swoich domach. I są to dwie godziny pełne bólu, bo nie pokazuje nam żadnego pozytywnego wyjścia z tej jakże tragicznej sytuacji.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://i.imgur.com/OnQ486l.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="450" data-original-width="800" height="356" src="https://i.imgur.com/OnQ486l.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Och, ciężko patrzeć na to, co dzieje się na ekranie. Ale nie jestem w stanie zaprzeczyć niczemu co pokazuje historia rodziny Turnerów. To po prostu samo życie. W walce o utrzymanie się na powierzchni człowiek chwyta się wszystkiego co może. Loach nie pozostawia suchej nitki na kapitalizmie, i trudno mu się dziwić.... Dlatego nie jestem w stanie dać jednoznacznej oceny, bo w końcu jak można ocenić ludzkie życie? Dopiero teraz, pisząc tę recenzję, zdałam sobie sprawę jak dobre jest polskie tłumaczenie tego filmu - "Sorry we missed you": treść karteczki, którą zostawia Ricky nieosiągalnym odbiorcom paczek. "Nie ma nas w domu" czyli istota życia Ricky'ego, niewolnika pracy, rozwożącego przesyłki innym nieobecnym.</div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-32492650146710445092019-10-27T14:11:00.004-07:002019-10-27T14:11:41.886-07:00Głód prawdy. <div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Agnieszka Holland to postać dość kontrowersyjna. Nie stroni od polityki i mocno angażuje się w życie społeczne Polski. Swoje produkcje prezentowała już na całym świecie zdobywając wiele nagród. Po 2-letniej przerwie powraca z "Obywatelem Jonesem", filmem mocno związanym z polityką, który święcił triumfy na tegorocznym festiwalu w Gdyni pokonując m.in. "Boże Ciało" Jana Komasy.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://imgur.com/CGthK2D.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="367" data-original-width="800" height="292" src="https://imgur.com/CGthK2D.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
Fabuła produkcji umiejscowiona zostaje w latach 30. XX w. Holland przedstawia losy niejakiego Garetha
Jonesa (w tej roli James Norton) – byłego asystenta brytyjskiego premiera Davida Lloyda George'a, który dzięki koneksjom może poznawać osobistości o najwyższej randze politycznej (jak choćby Hitler). Po otrzymaniu wizy dostaje się na teren ZSRR. Początkowo jego głównym celem jest wywiad z Józefem Stalinem i rozmowa na temat budżetu kraju i jego szybkiego rozwoju, ale później dzięki głosom znajomych, odkrywa sekret działań Związku Radzieckiego na Ukrainie. Ignorując zakaz wyjazdów poza
Moskwę, udaje mu się załatwić podróż na zachód. Na miejscu wyrywa się spod opieki swego radzieckiego "opiekuna" i ucieka w głąb republiki, by poznać prawdę o mieszkańcach Ukrainy i zabijającym ich przeraźliwym głodzie.</div>
<div style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
Jones to chłopak z walijskiej prowincji, nieobeznany jeszcze w wielkim świecie polityki. Jego naiwność i prostolinijność nie idą w parze z twardą grą na najwyższych szczeblach władzy. Moskwa uczy go pewności siebie, wprowadza w tajniki politycznych gierek i intryg, sekretów i zatajania prawdy, przeciwko czemu młody dziennikarz otwarcie się buntuje. Jego oczom ukazuje się potworna rzeczywistość, w której ludzie masową giną każdego dnia a ci, którzy jeszcze ostali się przy życiu sięgają po niewyobrażalne środki, by nie skończyć martwym. Poznając prawdę Jones chce nieść ją reszcie świata, jednakże wyrachowani przywódcy z Zachodu, zajęci układami, nie widzą potrzeby ujawniania tej tragicznej historii.</div>
<div style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="margin-bottom: 0cm; text-align: justify;">
Losy Ukrainy i jej mieszkańców to losy niewyobrażalnego cierpienia, o których nie powinno się dać zapomnieć. Niestety, w "Obywatelu..." wbrew pozorom zajmują one rolę poboczną, mającą być jakoby tłem do historii o Jonesie i jego poszukiwaniu dziennikarskiej prawdy. Mężczyzna jednak jest przedstawiony w sposób spłaszczony i szalenie monotonny. Brak mu jakichkolwiek głębszych emocji, jest sflaczały i banalnie naiwny w swoich postulatach. Jego śledztwo zamiast wciągać przypomina wyjątkowo nieciekawą lekcję historii w szkole, z której natychmiast chce się wyjść. Zamiast skupić się na wątku Ukrainy, większość seansu można obserwować potyczki słowne między dziennikarzami i politykami, a końcówka, posługując się postacią George'a Orwella, dobitnie tłumaczy widzom co reżyserka miała tak naprawdę na myśli. Nie ma ciekawych postaci drugoplanowych, oprócz scen głodu nie ma innych wątków, które byłyby w jakikolwiek sposób interesujące. "Obywatel Jones" nie zawodzi jedynie na poziomie montażu, reszta jednak prezentuje się jałowo i niezgrabnie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-42926208148318995592019-10-18T09:03:00.002-07:002019-10-18T09:03:44.061-07:00Dobra mina do złej gry.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Sadysta, złoczyńca, psychopata. Joker, największy wróg Batmana przybierał już wiele twarzy na przestrzeni lat, lecz dopiero teraz doczekał się swego rodzaju autobiografii. Za kamerą Todd Philips, znany bardziej z hitu "Kac Vegas". Czy poradził sobie z tak odmienną tematyką? Po festiwalu w Wenecji może się wydawać, że tak!</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Spodziewacie się szalonych pościgów, i akcji rodem z "Legionu samobójców"? Muszę was rozczarować - historia Jokera wg Philipsa jest gatunkowo bliższa psychologicznym dramatom, a bohater nawet nie ma pojęcia o istnieniu Batmana. Arthur Fleck to samotny mężczyzna mieszkający z chorą matką w obskurnym i ponurym mieszkaniu. Jego życie wydaje się być pasmem niekończących się problemów. Szef i znajomi uważają go za dziwaka, a dodatkową kłodą u nogi okazuje się być nienazwana choroba powodująca ataki szaleńczego śmiechu. Przeraźliwie chudy i zdołowany czuje brak perspektyw na przyszłość, brak partnerki i zrozumienia wśród najbliższych - los Arthura nie przedstawia się kolorowo. Miasto Gotham może zaproponować mu jedynie brud, smród i przemoc. Brakuje tu superbohatera, który zaprowadziłby porządek. Mężczyzna jednak powtarza sobie, że czeka na niego kariera komika i bezskutecznie próbuje rozśmieszyć ludzi przebierając się za klauna czy też występując w pokazach stand-upowych. Odpowiedzią na żarty są jedynie wyzwiska i nękanie. Arthur coraz bardziej frustruje się i znika w swoim wyimaginowanym szczęśliwym świecie, gdzie nikt nie jest w stanie go skrzywdzić, aż w końcu... pęka i uwalnia swoje prawdziwe ja. I nie będzie to ładny "coming out".</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://i.imgur.com/q6raBd8.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="525" data-original-width="788" height="426" src="https://i.imgur.com/q6raBd8.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Joaquin Phoenix jest wprost stworzony do tej roli. Arthur w jego wykonaniu jest postacią niezwykle złożoną, facetem z krwi i kości, który może stać obok nas na ulicy. To właśnie stanowi o sile tego filmu jak również postaci stworzonej przez Phoenixa. Jest tak realistyczny, tak prawdziwie zgnębiony przez życie, szukający jedynie odrobiny dobroci i ciepła, a jednocześnie przerażający. Czujesz ból wyzierający z jego ciała i zastanawiasz się jakie myśli kłębią się w tej szalonej głowie. Phoenix chyba nigdy nie zagrał kogoś takiego, choć ról w swoim repertuarze ma naprawdę wiele. I to on w tym filmie naprawdę się liczy, nie jest tłem dla Batmana czy innych postaci, jest numerem jeden.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Po tych wszystkich okrucieństwach, których doświadcza bohater, wybuch Arthura wydaje się nawet usprawiedliwiony - jest jedynie wyrazem samoobrony, krzykiem rozpaczy, chęcią zwrócenia uwagi na zło otaczającego go świata. Reżyser jednak nie staje po żadnej ze stron, jedynie nakreśla do tej pory niedopowiedzianą historię mężczyzny. A historia ta jest ciężka i nieprzyjemna oraz łatwa do przełożenia na nasz współczesny świat. "A co by było gdyby...?" tego typu pytania rodzą się w głowie po seansie.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Poznając losy Jokera czujesz dziwną satysfakcję, bo z jednej strony obejrzałeś właśnie mocny dramat psychologiczny o znieczulicy współczesnego społeczeństwa, a z drugiej poznałeś szczegóły z życia najsłynniejszego komiksowego psychopaty. A "Joker", tak jak wspomniałam, jest obrazem trudnym i wymagającym, który według niektórych zbyt wiele odkrywa i dosadnie tłumaczy widzom co dzieje się na ekranie. Moim zdaniem poszczególne elementy fabularne opowiedziane są i dobrane w sposób wyważony i odpowiedni, a do tego okraszone są wyśmienitą ścieżką dźwiękową. Praktycznie każdy kadr z filmu wygląda jak pocztówka, mimo, że Gotham Arthura Flecka to świat okrutny, brutalny i mroczny. I żeby choć trochę go zrozumieć, trzeba się w ten świat zanurzyć.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-28231717920025143302019-10-12T13:15:00.000-07:002019-10-12T13:15:16.431-07:00Filmowe rekolekcje.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Chyba dawno nie było polskiego filmu, na który publiczność tak bardzo by czekała. Po wygranej w Wenecji i festiwalu w Gdyni "Boże ciało" Jana Komasy ma nawet szansę na Oscara. W końcu trafia do polskich kin. Czy po "Sali samobójców" i "Mieście 44" młody twórca czymś jeszcze nas zaskoczy?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Scenariusz inspirowany jest historią, która wydarzyła się naprawdę. Daniel to wychowanek domu poprawczego. Kradzieże, pobicia, narkotyki, alkohol - to wszystko nie jest mu obce. Bliska jednak jest mu też modlitwa, a posługujący w poprawczaku ksiądz Tomasz (Łukasz Simlat) jest dla niego swego rodzaju mentorem i idolem. Zafascynowany jego metodami ewangelizacji chłopak pragnie wstąpić do seminarium, jednak z wyrokiem sądowym nie ma na to szans. Po zwolnieniu warunkowym czeka na niego praca, lecz Daniel kieruje swe kroki do pobliskiego miasteczka gdzie podaje się za księdza. Podczas odwyku zmęczonego życiem (i alkoholem) proboszcza chłopak zajmuje jego miejsce i, mając szczątkową wiedzę z zakresu liturgii, musi odnaleźć się w swoim nowym "ja", prowadząc msze, udzielając ostatniego namaszczenia i spowiedzi. Swoją szczerością i prostolinijnością zjednuje sobie parafian przy okazji poznając trawiący miasteczko problem.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaSTOymYlgEYEuU9sbu9c6YoYv621SquBbADMAvyTmlDiVAligGz_0sKH2beTw29KmHeQVevmqFS4FoEasbSJZCmum45P3UB1aZsdF_PxkgDH4s2TR4uH_eWEKnhUIzKKRuR9Vnkqmkjpw/s1600/5XmnRgJ+-+Imgur.png" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="416" data-original-width="622" height="427" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaSTOymYlgEYEuU9sbu9c6YoYv621SquBbADMAvyTmlDiVAligGz_0sKH2beTw29KmHeQVevmqFS4FoEasbSJZCmum45P3UB1aZsdF_PxkgDH4s2TR4uH_eWEKnhUIzKKRuR9Vnkqmkjpw/s640/5XmnRgJ+-+Imgur.png" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Sposób w jaki Bielenia wciela się w rolę Daniela jest po prostu wyśmienity. Młody, niepokorny, o niepokojącym wzroku ma w sobie coś przerażającego, ale też przyciągającego. Z jednej strony pali, pije i wygina się w rytm techno a z drugiej gorliwie odmawia różaniec. Sam nie wie czego tak naprawdę chce, być może dlatego wkłada sutannę - żeby w końcu dowiedzieć się czegoś o sobie samym. W jego wierze nie ma fałszu, nie robi tego na pokaz. On naprawdę kocha Boga. Mógłby siedzieć cicho i zlać się z lokalną społecznością, on jednak decyduje się rozgrzebać palący miasteczko problem. Drążąc go, odkrywa w sobie emocje, o których nie miał wcześniej pojęcia. Jego czyny zapoczątkują lawinę zdarzeń, z których chłopak nie będzie w stanie się wycofać.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
"Boże ciało" to też film o zaściankowości, obłudzie i zakłamaniu. Komasa robi to jednak w sposób bardzo wyważony, nie broni żadnej ze stron ani nie popada w skrajności. To historia o potrzebie oczyszczenia, które przychodzi niespodziewanie. Fałszywy ksiądz znikąd okazuje się być niezbędny, by uleczyć skłócone miasteczko. Bezpośredni, szczery i bezkompromisowy Daniel burzy mury stworzone przez zimny, tradycyjny kościół. Jesteśmy świadkiem psychoterapii, w której uczestniczą wszyscy mieszkańcy, a także sam bohater. A co najważniejsze, nikt nie jest tu w 100% zły lub dobry. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Komasa zaskoczył mnie tym filmem. W bardzo prosty i naturalny, ale też dobitny sposób przedstawia niezwykłą historię o byciu dobrym człowiekiem. O poszukiwaniu siebie i radzeniu sobie z traumatycznymi przeżyciami. A to wszystko ubrane jest w bardzo ładne zdjęcia. Warto było czekać!</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-79273634374255481732019-09-26T13:30:00.000-07:002019-09-26T13:38:20.321-07:00Per aspera...<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Zadziwiający i niezmierzony ten nasz kosmos. Mimo wielu lat eksploracji wciąż zaskakuje i niechętnie odkrywa swoje tajemnice. Mainstream pragnie filmów o kosmosie, łaknie ich dla pięknych widoków, efektów specjalnych i ważkich pytań stawianych przez bohaterów. Pytania te zadawał Matthew McConaughey w "Interstellarze", Matt Damon w "Marsjaninie", Ryan Gosling w "Pierwszym człowieku", a od piątku do tego zacnego grona dołączył Brad Pitt w "Ad astra". </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Przyszłość. Świat staje w obliczu zagłady. Potężne wyładowania elektryczne nieokreślonego pochodzenia pustoszą Ziemię. Do pomocy zaangażowany zostaje major Roy McBride, syn legendy, pioniera kosmicznych wypraw, który jest jedyną nadzieją ludzkości w obliczu zbliżającej się katastrofy. Okazuje się bowiem, że ojciec Roya wyruszył przed laty na podbój kosmosu i zaginął bez śladu, a to właśnie on stanowi odpowiedź na dręczące Ziemię kłopoty. Bohater rozpoczyna więc swoją ściśle tajną i niebezpieczną misję i wyrusza na poszukiwanie mężczyzny, który przez całe życie był dla niego jedynie zagadką. A jak wygląda świat bliżej nieokreślonej przyszłości? Skolonizowany Księżyc, na który można dostać się komercyjnym lotem rakietą, a na miejscu zjeść sobie kanapkę z Subwaya i nadać paczkę DHLem; do tego nasz sąsiad Mars stał się dużo bardziej przystępny, znajduje się tam bowiem podziemna baza lotnicza. Roy BcBride wydaje się w tym świecie nie odnajdywać. Jest ciągle nieobecny, błądzi myślami gdzieś indziej, nie mogąc stworzyć normalnej, stabilnej relacji. Czy winę za to ponosi jego ojciec? Bohater zadaje sobie podobne pytania, dlatego też misja, do której zostaje tak naprawdę zmuszony, może okazać się dla niego zbawienna.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://i.imgur.com/5FBQcui.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="417" data-original-width="800" height="332" src="https://i.imgur.com/5FBQcui.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
I faktycznie, Brad Pitt co rusz rzuca w nas egzystencjalnym frazesem, próbując stworzyć wokół swojej wyprawy metafizyczną i refleksyjną aurę. Młody McBride wyruszając po ojca stara się również zajrzeć w głąb siebie, szkoda tylko, że robi to w sposób szalenie banalny i naiwny. Miałkie dialogi okraszone sztucznymi maksymami rodem z gimnazjalnych złotych myśli kompletnie nie pasują do ogólnej wizji filmu. Postacie drugoplanowe praktycznie nie istnieją, przeszkadzają wręcz Pittowi w byciu jeszcze bardziej filozoficznym. Tommy Lee Jones w roli McBride'a seniora jest po prostu szalonym starcem, który stracił kontakt z rzeczywistością. Irytujące kadry zaciemnionej twarzy bohatera kontrastują z pojedynczymi scenami akcji rodem z horroru. Nie czujemy kompletnie tych trudów, przez które musi przejść major by dotrzeć na orbitę Neptuna, bo jakakolwiek przeszkoda znika w przeciągu chwili. Co najważniejsze, tak bardzo wyczekiwane spotkanie ojca z synem jest rozczarowujące, potraktowane po macoszemu, choć Roy paradoksalnie wydaje się być z tym pogodzony. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Największą przykrość sprawiły mi błędy czysto fizyczne, których po prostu nie sposób zauważyć. Abstrahując od warstwy emocjonalnej, "Ad astra" jest pełen sprzecznych informacji, które nie miałyby możliwości wydarzyć się w rzeczywistości, co dla mnie jest równoznaczne z kpiną z widzów, którzy mają choć minimalną wiedzę na temat praw fizyki. Reżysera zdaje się to nie interesować, chce skupić się bowiem na swojej filozoficznej lekcji, którą mamy wynieść z filmu - kochajmy i doceniajmy to co mamy blisko. W rezultacie otrzymujemy zachowawczy, bezpieczny dramat filozoficzny ubrany w warstwę pseudo sci-fi, który oprócz ładnych zdjęć i kilku ciekawych scen nie przekazuje sobą nic nowego.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-35175559010404069042019-08-22T12:55:00.000-07:002019-08-23T07:41:12.681-07:00Laurka dla Hollywood.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Ach, ileż to ludzie naczekali się na ten film. Ileż było wokół niego szumu... I te wywiady z Rafałem Zawieruchą, zdjęcia, trailery. I oto jest! Chyba najbardziej oczekiwany, dziewiąty (i ponoć przedostatni) obraz Quentina Tarantino może cieszyć nasze oczy od piątku. "Pewnego razu... w Hollywood" zabiera nas w powolną podróż do przemysłu filmowego sprzed 50 lat, bardziej przypominając w swej formie kolaż niż linearną opowieść.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Los Angeles, późne lata 60. Rick Dalton to utalentowany aktor, który znany jest szerszej publiczności z odgrywania czarnych charakterów w telewizyjnych westernach. Wraz ze swoim dublerem-kaskaderem o wdzięcznym nazwisku Cliff Booth (Brad Pitt) tworzą zgrane duo. Ten pierwszy pomału czuje już koniec kariery na karku i rozpaczliwie próbuje ratować się przed aktorską emeryturą. Ten drugi to tajemniczy mężczyzna z przeszłością, którego rola z braku propozycji filmowych ogranicza się do wożenia Daltona po mieście. Równolegle do historii dwójki przyjaciół toczy się wątek Sharon Tate (w tej roli Margot Robbie) i jej perypetii w wielkim mieście. Dalton, w którego wciela się Leonardo DiCaprio ma na koncie kupę kasy, elegancki apartament w sąsiedztwie Romana Polańskiego, wieczorami pija drinki w swoim basenie z widokiem na Los Angeles, a jednak czuje, że mógłby coś jeszcze z siebie wycisnąć, pobyć jeszcze na ekranie chociaż 5 minut. Niektórzy upatrują w nim samego Tarantino, który znajduje się w punkcie zwrotnym swojego życia i zastanawia się "co dalej?". Tarantino poprzez DiCaprio chce ukazać jak filmowy świat idzie do przodu, show-business rozwija się w zawrotnym tempie i nie pozwala na zwolnienie kroku. Cliff Booth z kolei wydaje się być pogodzony z rolą kierowcy-złotej rączki, spokojnie idzie przez życie nie wymagając niczego od nikogo. Margot i jej Tate to uroczy obrazek zdolnej aktorki, która do końca wydawała się niewinna, jakby zaskoczona swoją sławą. Beztroskie życie w LA pełne jest pozytywnych doznań. Robbie tak dobrze wcieliła się w rolę, że rodzina Sharon przyznała, że czuła jakby słyszała i widziała prawdziwą Tate. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Tarantino nigdzie się nie spieszy, pokazuje ulice LA i jego przedmieść, kreśli obrazy mieszkańców, ze spokojem miesza historie Daltona i Tate, kontemplując ówczesną rzeczywistość i czasy kiedy filmy miały prawdziwą fabułę (może ktoś nie zgodzi się z tym zdaniem, ale wystarczy porównać kilka tytułów, żeby wiedzieć o czym mówię). Gdzieś tam w tle przewijają się hipisi i grupa Mansona, która nieodwracalnie wryła się w historię Stanów Zjednoczonych. Nie można nazwać tego dramatem, westernem czy też kryminałem - to po prostu skumulowane refleksje, którym Tarantino dał upust na ekranie. Przez prawie trzy godziny próbuje zauroczyć nas czarem z dawnych lat. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://i.imgur.com/LGfNBdF.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="450" data-original-width="800" height="225" src="https://i.imgur.com/LGfNBdF.jpg" width="400" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
"Pewnego razu... w Hollywood" to film pełen nostalgii i wspomnień, hołd złożony ówczesnej Fabryce Snów. Nie jest on jednak wolny od dłużyzn i finalnie wydaje się być jednak przeznaczony dla wąskiego grona odbiorców, którzy doskonale znają rzeczywistość USA z tamtych lat. Będąc "nieprzygotowanym" można czuć się zdezorientowanym a nawet rozczarowanym, co, przyznam szczerze, spotkało i mnie. Nieznajomość faktów rekompensuje praca kamery, scenografia i ścieżka dźwiękowa, dla mnie jednak to za mało by nazwać film ten arcydziełem. Charyzma Tarantino tym razem nie zadziałała. Kto wie co przyniesie dziesiąty film reżysera? </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-21116409314634046072019-04-29T10:04:00.002-07:002019-08-23T07:35:39.165-07:00Smętna pop ballada.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Brady Corbet to młody twórca, którego bardziej można kojarzyć z ról w "Funny games" czy też "Melancholii". Nie zdążył jeszcze szturmem zdobyć sympatii widzów, widać jednak, że bardzo chce stać się rozpoznawalny i próbuje tego dokonać swoim najnowszym dziełem, "Vox Lux", do którego zaangażował wspaniałą Natalie Portman i niezawodnego Jude'a Law. "Vox lux" to w najprostszym tłumaczeniu "głos światła". Czy Natalie Portman rozświetli mnie swoim głosem?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Historię Celeste poznajemy z perspektywy narratora, którym jest nikt inny jak... Willem Dafoe. Jej losy rozpoczynają się na przełomie 1999 i 2000 roku, u progu nowego stulecia, kiedy bohaterka była jeszcze nastolatką bez żadnego pomysłu na swoją przyszłość. Życie dziewczynki, jak i oczywiście cały film, podzielone zostaje na 4 akty (razem z prologiem i epilogiem). Niewyobrażalna tragedia wstrząsa życiem dziewczyny, a jednocześnie podaruje jej szansę na nowe życie oraz na rozpoczęcie kariery w świecie muzyki. Skromna i nieśmiała Celeste, która przez chwilę otarła się o śmierć, razem ze starszą siostrą rozpoczyna podróż w głąb muzycznego uniwersum, bezpowrotnie tracąc swoją niewinność i starając się zapomnieć o swojej przeszłości. Pytanie czy jej kariera ma w ogóle szansę się utrzymać?</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://d-art.ppstatic.pl/kadry/k/r/1/aa/cd/5cc62548164a6_o_mini.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="320" data-original-width="480" height="425" src="https://d-art.ppstatic.pl/kadry/k/r/1/aa/cd/5cc62548164a6_o_mini.jpg" width="640" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Przede wszystkim "Vox Lux" ma wyglądać, ma błyszczeć, ma być brokatowy jak gwiazdy muzyki pop. I taki efekt osiąga bez większego problemu, głównie dzięki świetnej pracy kamery. Niezwykle podobał mi się zabieg z narratorem. I mówię to z niemałym zdziwieniem, bowiem nie przepadam za tą formą prowadzenia fabuły. Sposób przedstawienia postaci przez Dafoe niewątpliwie dodaje jej głębi i znacznie poszerza tę historię. Podzielenie filmu na części nie jest nowinką, jednak wprowadza element świeżości. No i ta muzyka... bardzo dobra już od samego początku. Portman po raz kolejny pokazuje, że jest w stanie poradzić sobie z każdą rolą, nie wiadomo jak dziwaczną. A postać Celeste do zwyczajnych na pewno nie należy. Ekstrawagancka, momentami bezczelna, szalona, paradująca w błyszczących ciuchach, ale w głębi przerażona, nawet po wielu latach na scenie przeżywająca swoje występy. Sława i pieniądze pokonały ją, tak jak i wiele amerykańskich gwiazdek. Ciężko mi to pisać, lecz Jude Law nie dorasta jej tutaj do pięt. Dostrzegam za to potencjał w Raffey Cassidy grającą córkę piosenkarki (a także samą piosenkarkę w wieku nastoletnim). Dziewczyna przez cały czas trzymała poziom i godnie dopełniała Portman na ekranie. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Zawsze po rozpoczęciu seansu mówię do siebie "to będzie świetny film" i staram się tak na niego patrzeć przez cały czas, choćby wyglądał niezachęcająco. Tutaj, nie ukrywam, do kina przyciągnął mnie trailer, który nie mówi o filmie tak naprawdę nic konkretnego a do tego wydaje się po prostu dziwny. Na "Vox Lux" byłam w weekend, a do tej pory nie jestem w stanie określić o czym tak naprawdę on był. Z perspektywy czasu wydaje się, że zwiastun, mimo, że nie przedstawiał nic, był zlepkiem najbardziej intrygujących dialogów i scen z całego dzieła. Pomimo pięknej wizualnej otoczki i ciekawej muzyki nie jesteśmy w stanie wyciągnąć z niego w sumie... nic. Czy to film o kondycji show biznesu? Może... Czy to film o złu świata mającym wyraz choćby w atakach terrorystycznym? Czemu nie... Czy to film o niestabilnej piosenkarce? Hmmm... A może to po prostu refleksja narratora na temat młodej Amerykanki, która otarła się o śmierć? A bo ja wiem... </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Corbet za bardzo kombinuje, tak naprawdę chcąc ukręcić bicz z piasku. Preludium, choć niezwykle intrygujące, nijak się ma do tandetnego przydługiego epilogu. Górnolotne hasła wykrzykiwane przez Portman kompletnie nie odzwierciedlają charakteru młodej Cassidy: a nie mamy sposobu by nawet dojrzeć jak Celeste zmienia się przez 17 lat, które rozdzielają jedną część o drugiej. Bardzo chciałam dać temu filmowi szansę, ale jak można ocenić ten twór, w którym chyba sam reżyser nie wie co chce przedstawić? Wizualna część nie dorównuje scenariuszowi, który jest niedopracowany i płaski. "Vox Lux" pragnie być jak popowy hit, który wprawi nas w dobry nastrój. W rezultacie otrzymujemy mix dziwnych scen, które nie mogą zdecydować się co chcą nam powiedzieć.<br />
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-6065326823854283322.post-4149921478399615862019-04-19T12:11:00.000-07:002019-04-19T12:23:36.657-07:00Czwórka z plusem.<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div style="text-align: justify;">
Jak dostrzec prawdziwy talent? Jak dbać o to, by się rozwinął? Jak wygląda proces twórczy artysty? Czy czytając wiersz, patrząc na obraz lub słuchając piosenki zastanawiamy się nad tym w jaki sposób tak właściwie powstały? Przyznam się szczerze, że ja nie, ale po seansie "Przedszkolanki" Sary Colangelo coś otworzyło się w moim umyśle. Na film Colangelo musieliśmy czekać aż do końca marca, ale myślę, że osoby, które wybiorą się na ten kameralny obraz obudzą w sobie cząstkę... artysty.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Lisa (grana przez Maggie Gyllenhaal) jest przedszkolanką w jednym z amerykańskich bliżej nieokreślonych miast. Razem ze swoją grupą podopiecznych rysuje literki, śpiewa piosenki i bawi się na boisku. Łagodna, delikatna i uśmiechnięta. Wieczorami uczęszcza na zajęcia z pisania poezji, by później wrócić do domu do swojej rodziny, gdzie nastoletnie dzieci ostentacyjnie siedzą zamknięte w pokojach. Gdy jeden z jej podopiecznych, 5-letni Jimmy, nagle zaczyna recytować wiersz, kobieta odkrywa, że ma on w sobie pokłady nieodkrytego dotąd talentu i postanawia rozwinąć jego twórczość. Okazuje się, że nie wszystkim spodoba się pomysł Lisy, kobieta jednak nie daje za wygraną. Jak daleko jest w stanie się posunąć? </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://i.imgur.com/q6Ea0Nu.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="534" data-original-width="800" height="266" src="https://i.imgur.com/q6Ea0Nu.jpg" width="400" /></a></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Ten film wydaje się być stworzony dla Maggie Gyllenhaal, która w końcu może pozostać dłużej na ekranie i pozostaje na tym samym poziomie przez całe 90 minut. Zwiewnie jak rusałka pochyla się nad dziećmi, roztaczając nad nimi ciepło. Coś jednak nie daje jej spokoju i widać to już od samego początku. Jej frustracja ujawnia się głównie na zajęciach poezji, kiedy bezskutecznie próbuje stworzyć coś oryginalnego. Zdaje sobie sprawę, że w tej dziedzinie nie osiągnie zbyt wiele, być może dlatego skupia całą swoją uwagę na małym Jimmym. Niczym psychofanka podąża za nim z notesem i chłonie jego spontaniczną twórczość. Jak tylko może stara się przekonać otaczających chłopca bliskich, że ma on niesłychany dar, zaniedbując z czasem swoje życie prywatne. W swojej misji stworzenia dla Jimmy'ego idealnych warunków do rozwoju staje się z czasem radykalna, wręcz nieobliczalna i groźna. Przekonana o słuszności swoich działań nie zatrzymuje się nawet na moment, chociaż przekracza praktycznie każdą możliwą granicę. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
Mimo, że Lisa jest tak naprawdę antybohaterką, zapewne wielu z nas jej poniekąd kibicuje. Jej rzeczywistość nie pasuje potrzebom kobiety, tworzy więc sobie nową, własną, z Jimmym jako podopiecznym. Nie znajdując akceptacji u swoich dzieci, które otwarcie ją ignorują, przelewa miłość na małego nieświadomego chłopca, w którym znajduje ujście swoich artystycznych pasji. To odkrywanie świata na nowo udziela się także widzom, którzy orientują się, że w otaczającej codzienności nawet najprostsze rzeczy można odkryć na nowo. Co ciekawe, tak naprawdę do końca nie wiemy z jakich pobudek działa Lisa, co stanowi o sile niejednoznacznego finału, który serwuje nam reżyserka.</div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
"Ten świat cię wymaże" krzyczy w pewnym momencie bohaterka wskazując na niesprawiedliwość świata wobec artystów. I w sumie ma w tym wiele racji, bo ilu jest niespełnionych muzyków, pisarzy, malarzy, itp., którym nie udało się zaistnieć wśród szerszej publiczności? Czy jest w naszym nowoczesnym, pełnym technologii świecie miejsce na wiersze? To właśnie tę refleksję pozostawia nam Colangelo, za co możemy być jej wdzięczni. Szkoda mi tylko kilku niepotrzebnych scen, które wprowadzone zostają jakby bez pomysłu. W obliczu całości jestem jednak w stanie przymknąć na nie oko. </div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div style="text-align: justify;">
<br /></div>
</div>
Monikahttp://www.blogger.com/profile/00946878478576227032noreply@blogger.com0