Sztuka kochania.

Saoirse Ronan pomału przyzwyczaja już do wcielania się w role młodych, wrażliwych dziewczyn, które nie do końca odnajdują się w życiu i starają się dojść do porozumienia ze samą sobą. Nie inaczej jest w najnowszej produkcji Dominica Cooke'a o wdzięcznym tytule "Na plaży Chesil", opartej na powieści o tym samym tytule autorstwa Iana McEwana (który stworzył scenariusz do filmu!).

Ian McEwan od zawsze ma specjalne miejsce w moim sercu po absolutnie fenomenalnej "Pokucie", która do tej pory znajduje się w moim TOP 5 najlepszych obejrzanych filmów (Ronan, która miała wtedy 13 lat oczarowała mnie w tej produkcji bez reszty). Powieści tego brytyjskiego pisarza, choć niełatwe, świetnie przedstawiają rozterki trapiące ludzkie dusze, przy okazji stanowiąc bardzo ciekawy materiał na adaptację filmową. "Na plaży Chesil" ma wszystko, by stworzyć udany dramat. Rok 1962, główni bohaterowie, Florence i Edward to piękna para; zakochani w sobie od pierwszego wejrzenia dogadują się niemal bez słów. Poznajemy ich w trakcie podróży poślubnej, podczas pierwszego wspólnego wieczoru, który, zamiast romantycznej atmosfery i spędzonej razem nocy, przynosi z sobą nieporozumienia i kłótnie.


Film ma dość popularną, ale przy tym ciekawą strukturę. Na początku widzimy "tu i teraz" , w międzyczasie reżyser przekazuje nam historię bohaterów w retrospekcjach, po to by za chwilę znów wrócić do teraźniejszości i zajrzeć do dalekiej przyszłości. Bardzo ładne zdjęcia autorstwa Seana Bobbita tworzą na ekranie malowniczy obraz plaży Chesil, a także angielskich miasteczek. Wracając do historii... o jakich nieporozumieniach w ogóle mowa? Przecież Florence wydaje się być idealnym uzupełnieniem dla Edwarda. Młodzi, błyskotliwi, o podobnych poglądach, z wielkimi planami i marzeniami na przyszłość, ale przy tym... kompletnie różni od siebie; to właśnie dzięki retrospekcjom Cooke rysuje portret państwa młodych, który pozwala nam zrozumieć przyczynę konfliktu. Edward to student historii z małego miasteczka pragnący wyrwać się z domu, w którym uwagę skupia na sobie chora matka. Z kolei Florence to artystka marząca o wielkiej karierze skrzypaczki, której rodzice patrzą jej na ręce i starają się pokierować jej życiem. Choć dzieli ich wiele, wydaje się, że ze wszystkim sobie poradzą, nawet ze sztywnymi regułami i normami wynikającymi z czasów, w których żyją. Do czasu nocy poślubnej, która okazuje się być czymś nie do przeskoczenia. 

W bardzo delikatny sposób reżyser pokazuje, że to właśnie epoka, w której bohaterom przyszło się spotkać stanowi dla nich największą pułapkę. Być może dla nastolatków ten film okaże się zbyt abstrakcyjny - w końcu do wiadomości o związkach, bliskości i ogólnie pojętej seksualności mamy natychmiastowy dostęp. W latach 60. rozmowy na te tematy były czymś absolutnie abstrakcyjnym, a instytucja psychologa owiana była złą sławą. I to właśnie brak komunikacji i umiejętności "przeprocesowania" traum z przeszłości doprowadza do tragedii między młodym małżeństwem, którzy, mimo wielkiego uczucia do siebie, kompletnie nie potrafią ze sobą rozmawiać. O seksie, o byciu blisko, o swoich problemach. Dramatyczne decyzje podjęte na tytułowej plaży Chesil bez wątpienia zaważą na przyszłym życiu obojga bohaterów.

Podobał mi się melodramat konstruowany przez Cooke'a aż do nieszczęsnego momentu na plaży. Nie czytałam jeszcze książkowego oryginału, wydaje mi się jednak, że McEwan jest w swym dziele dużo bardziej subtelny i zostawia czytelnikom więcej niedopowiedzeń. Oczywistością jest niemożność przekazania wszystkich literackich niuansów na ekranie, dużym rozczarowaniem dla mnie jednak był sposób przedstawienia przyszłości bohaterów. Billy Howle w roli Edwarda jest niestety niezwykle nieporadny, a sam rozwój wydarzeń (w porównaniu z pierwszą częścią filmu) okropnie mdły i niewiarygodny. Postaci, którym wierzyłam na początku z czasem zaczynają mnie po prostu wkurzać i robią się dla mnie irytujący. Może reżyser nie oddał któregoś z elementów, które pojawiły się w książce i dlatego fabuła staje się tak bardzo nieznośna?

"Na plaży Chesil" mogło być melodramatem na miarę "Pokuty", wzruszającą historią o miłości niemożliwej do spełnienia i o nieumiejętności rozmowy między bliskimi sobie osobami. Niestety temat, tak delikatny i nietuzinkowy, został ogołocony z niuansów i na końcu niemiłosiernie spłycony. Ale Ronan i tak jak zwykle zagrała bardzo dobrze!


Komentarze