Brutalny przerost formy nad treścią.

Lynne Ramsay to brytyjska reżyserka znana szerszej publiczności z bardzo niepokojącego dramatu "Musimy porozmawiać o Kevinie". Jej najnowsza produkcja zaprezentowana została widzom w zeszłym roku na festiwalu w Cannes, a do polskich kin zawitała w zeszły piątek. Oparty na fabule Jonathana Amesa "Nigdy cię tu nie było" to też powrót jednego z moich ulubionych aktorów - świetnego i przy tym bardzo specyficznego Joaquina Phoenixa.


Historia przedstawiona w filmie jest wręcz banalna, choć z początku przez wyszukany montaż i dość nietypową ścieżkę dźwiękową autorstwa Jonny'ego Greenwooda może się wydać niezwykle zawiła. Głowny bohater to Joe, były żołnierz/agent służb specjalnych, który wiele w życiu przeszedł i nie może uwolnić się od ciążących na jego przeszłości demonów. Mieszka ze swoją matką, do której ma dość ambiwalentny stosunek, w wolnych chwilach snuje się po mieście a wieczorami... zmienia się w speca od tzw. brudnej roboty i dorabia na boku eliminując ludzi niewygodnych dla jego zleceniodawców. Dlaczego to robi? Nie do końca jest to jasne, można jednak przypuszczać, że wynika to z jego pełnej koszmarów przeszłości. Punkt zwrotny w życiu Joe następuje po przyjęciu kolejnego ze zleceń, kiedy to na prośbę ważnego polityka rozpoczyna poszukiwania jego zaginionej córki.

Joaquin Phoenix jak najbardziej gra tutaj bez zarzutu. Tak naprawdę można powiedzieć, że ta rola jest skrojona pod niego (jak i wiele innych, w które się wcielał). Jest dziwaczny, zblazowany i z całą pewnością nieszczęśliwy. Z młotkiem w ręku i szarą taśmą w kieszeni kroczy po zapuszczonych zakamarkach miasta. Można w sumie stwierdzić, że Joe ma wiele cech samego Phoenixa. Nie jesteśmy na 100% pewni co wydarzyło się w życiu bohatera zanim pojawił się na ekranie, można zbudować sobie jego przeszłość na podstawie dramatycznych urywek różnych zdarzeń. Mimo niepokojącego zachowania i dość nieprzyjemnej aparycji Joe ma w sobie dużo łagodności i szybko nawiązuje nić porozumienia z poszukiwaną dziewczynką. Jej bohaterka z kolei jest dużo bardziej specyficzna, małomówna, wyalienowana - czemu po poznaniu jej losów nie można się dziwić. Razem tworzą przedziwny duet, który w pewien sposób się wypełnia. Nie uciekałabym jednak się jednak do porównań z Leonem Zawodowcem, bowiem "Nigdy cię tu nie było" zaledwie muska to, co zostało tak ciekawie przekazane przez Bessona.

Wchodząc na salę kinową byłam autentycznie podekscytowana, oczekiwałam nietuzinkowego i niepokojącego thrillera. Lynn Ramsay owszem, bardzo chce pokazać, że jej najnowsze dzieło nie jest takie jak wszystkie. Robi to dość sprawnie, aczkolwiek poza aspektami technicznymi, nie niesie ze sobą nic oryginalnego. Całość przypomina mi niejako mieszankę "Drive", "Taksówkarza", a pod względem wizualnym od razu na myśl nasunął mi się zeszłoroczny "Good time" braci Safdie dostępny na Netflixie. Niestety, produkcja brytyjskiej reżyserki niestety ostatecznie koszmarnie męczy i sprawia, że obraz, jako całość, jest po prostu bardzo nieprzyjemny w odbiorze. Jestem w stanie zaakceptować specyficzny montaż, pourywane ujęcia, choć chwilami wydawały mi się one kompletnie bezcelowe. Jak wspominałam, wyszukana ścieżka dźwiękowa Jonny’ego Greenwooda tworzy wokół filmu atmosferę niepokoju oraz poczucie zupełnego braku kontroli nad tym, co dzieje się na ekranie. Owszem, podana zostaje nam historia, ale.. nic tak naprawdę z niej nie wynika. "Nigdy cię tu nie było" jest naszpikowane różnymi naprawdę makabrycznymi scenami, które mają niejako pokazać jakąś opowieść od A do Z, ale po drodze gubią się w tym co chciały przedstawić. Uderzające niekiedy w wysokie tony kadry ocierają się o kompletną abstrakcję, tak, że treści praktycznie w nich nie ma. Phoenixowi ten film nie zaszkodzi w żadnym stopniu, szkoda mi jednak, że tak utalentowany aktor stracił czas na występ w tak przekombinowanym, na siłę udziwnionym tworze.

"Nigdy cię tu nie było" wydaje się aspirować do metaforycznej opowieści na temat demoralizacji elit, czystek społeczeństwa, a przy tym chce zagłębić się w duszy udręczonej jednostki i zderzyć ją z niewinnością małej zagubionej dziewczynki. Ten misz-masz tematów, przedziwne połączenie scen podlane ciekawą, acz niezwykle specyficzną muzyką daje w rezultacie zwykły przerost formy nad treścią.

Komentarze