Bełkot w jasny dzień.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Jagody Szelc wszedł na ekrany 23 marca. Nagrodzony za najlepszy debiut i najlepszy scenariusz film "Wieża. Jasny dzień" okrzyknięto "wirusem", który wyłamuje się ze schematów utartych przez kino. Wrocławianka z pewnością stworzyła coś, czego do tej pory raczej nie widziałam na polskich ekranach, jednakże w moich oczach produkcja wypada dość marnie.

"Wieża..." nakręcona w Kotlinie Kłodzkiej opowiada historię polskiej, z pozoru zwyczajnej rodziny, która spotyka się, by świętować komunię świętą córek jednej z bohaterek. Gospodyni i dumna mama, Mula, gości w swych progach brata z żoną i dziećmi. Wraz z nimi na miejscu zjawia się też siostra Kaja, która jest biologiczną matką dziewczynki. Jej pojawienie się wprowadza niepokój i niesamowity chłód wśród domowników, a jej dziwaczne i tajemnicze zachowanie skutkuje pewnymi niewytłumaczalnymi zjawiskami dziejącymi się wokół.

Na początku mamy więc do czynienia z historią stricte obyczajową. Kaja to "czarna owca" rodziny, która z niewiadomych przyczyn oddaje córkę pod opiekę starszej siostrze. Wyraźnie odstaje od reszty rodzeństwa - jest małomówna, nieco eteryczna, wydaje się przebywać w swoim magicznym świecie. Mula z kolei twardo stąpa po ziemi, jest opoką dla swoich najbliższych, w końcu oprócz Niny przygarnęła też chorą matkę. Stanowi więc klasyczną opozycję dla młodszej siostry. Przyjazd Kai na uroczystość wydaje się być bardzo ryzykowny i wzbudza w Muli strach przed utratą dziecka: w końcu kobieta w każdej chwili może wyjawić córce prawdę. Nadchodzące dni są wyjątkowo trudną próbą dla całej rodziny, historia ta ostatecznie ma tu jednak tylko funkcję tła, "podkładki" dla czegoś znacznie głębszego.

Łatwo przychodzi Jagodzie Szelc budowanie realistycznego świata przedstawionego - oglądając przygotowania do komunii i słuchając niezwykle naturalnych (aż do przesady) dialogów między postaciami ma się wrażenie jakby oglądało się czyjąś kasetę z wakacji; uczucie wzmacnia to praca kamery z ręki i urywane, niedokończone sceny. Konflikt między siostrami wydaje się jak najbardziej zrozumiały i jak dla mnie stanowi jedyny dobry aspekt "Wieży...". Podczas gdy Mula od razu wzbudza w nas sympatię, tak postać Kai snującej się po ekranie z nieco obłąkanym uśmiechem na twarzy sprawia, że bierzemy ją za dziwaczkę. Jej dodatkowe zainteresowanie ziołami, dziwacznymi rytuałami i praktykami kompletnie odbiega od ułożonego życia Muli. Ta może i wzbudza w nas sympatię, ale Szelc pokazuje, że brak starszej siostrze tej "głębi", którą ma otoczona magiczną atmosferą Kaja, bo ta wydaje się widzieć i czuć "więcej". Coś wisi w powietrzu i widz czuje, że spór nie skończy się z chwilą komunii. Z racjonalną częścią filmu absolutnie nie mam problemu - choć nieco schematyczna, jest zrozumiała i niesie z sobą klarowny przekaz. Kłopot pojawia się kiedy trzeba określić tę mroczniejszą i metafizyczną część filmu.


Praktycznie wszystko w filmie Szelc wydaje się być wstawione "po coś", czuję jak gdyby każda scena stanowiła jakiś tajemniczy symbol, którego znaczenia niestety nie do końca udaje mi się odgadnąć. Sakrament komunii, zioła, postać chorej matki, nawet przyroda... każdy element musi zostać wykorzystany, musi mieć swój cel. Urywane mroczne sceny i mistyczna muzyka mają wprowadzić nas w atmosferę thrillera, horroru, by przenieść nas za chwilę do rodzinnego śniadania. O ile postaci kobiet jesteśmy w stanie choć częściowo rozszyfrować, tak niektóre z kadrów, w połączeniu z otwartym zakończeniem stanowią dla mnie naprawdę męczącą i nieprzyjemną zagadkę. Reżyserka chce za wszelką zagrać z widzami, pokazać, że nic nie jest takie, jak się wydaje, co moim zdaniem nie wychodzi jej na dobre. Film żongluje gatunkami, aż staje się całkowicie surrealistyczny i zamienia się w niezrozumiały i (dla mnie) okrutnie męczący bełkot, który nie niesie ze sobą żadnego konkretnego sensu. 

"Wieża. Jasny dzień" wbrew opiniom niektórych krytyków nie jest udanym debiutem. Niezwykle irytuje mnie fakt dopisywania wielkiej symboliki i sensu do czegoś, co tej symboliki w mojej opinii nie ma. Wciskanie artyzmu i mistycznych scen nie sprawi, że nagle film zyska nowy wymiar i sprawi, że się nim zachwycę. Mnogość interpretacji to tak naprawdę brak interpretacji. Po seansie, w którym miałam okazję uczestniczyć odbyło się spotkanie z głównymi aktorkami, które same przyznały, że nie umieją do końca zinterpretować sensu filmu. Jak dla mnie "Wieża. Jasny dzień" chce aspirować do metafizycznego tajemniczego dzieła, które gubi się w mistycyzmie i nadmiarze metafor, z których się składa. Jako rezultat otrzymujemy absolutny przerost formy nad treścią, dziwaczną plątaninę scen, z których nie wyłania się konkretny sens.

Komentarze