W poszukiwaniu sprawiedliwości.

Tłumy w kinach, internet zalany falą świetnych recenzji. Triumfator Złotych Globów okrzyknięty przez wielu faworytem tegorocznych Oscarów. Mowa oczywiście o najnowszej produkcji Martina McDonagha "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri".

Tytułowe Ebbing to fikcyjne amerykańskie miasteczko położone gdzieś w środku niczego, stereotypowy obraz prowincji Stanów Zjednoczonych. Mildred Hayes po utracie swojej jedynej córki postanawia wykupić trzy zapomniane miejsca reklamowe. Billboardy mają stanowić apel do lokalnej policji, która, w mniemaniu głównej bohaterki, już dawno powinna była złapać sprawcę brutalnej zbrodni dokonanej na jej dziecku. Czynem tym grana przez Frances McDormand kobieta wywołuje niepisaną wojnę ze stróżami prawa, na czele której stoi szeryf Bill Willoughby a pomaga mu nieco nierozgarnięty oficer Jason Dixon.



Potyczki Mildred i policji stanowią zdecydowanie główną oś tego filmu. Matka, co oczywiste, wyrusza na misję w poszukiwaniu sprawiedliwości. Daje do zrozumienia innym mieszkańcom, że jej sprawa, choć tak tragiczna, została kompletnie zignorowana i zapomniana. Wkurzona i momentami bezczelna Hayes nie cofnie się przed niczym, a jej ogłoszenia wywołują falę niespodziewanych wydarzeń. W konflikt chcąc nie chcąc wplątane zostanie całe miasteczko, łącznie z rodzinami zainteresowanych jak i osoby, które nie mają z tragedią nic wspólnego. Nie ulega wątpliwości, że billboardy i ich prowokacyjny przekaz obnażyły prawdziwe oblicza każdego z mieszkańców i ukazały ich do tej pory skrywane intencje.

I tu niestety zaczynają się schody. Reżyser bardzo szybko odchodzi od historii nr 1 jaką jest sprawa Angeli Hayes. Majaczy sobie ona gdzieś na horyzoncie, jednak nie daje jej za bardzo wybrzmieć. Mam wrażenie, że wątki wrzucane są w tym filmie z prędkością światła, na szybko, żeby dopchać i tak już dość ciężką fabułę filmu. W wyniku tego mamy na ekranie pomieszanie z poplątaniem: trochę krytyki kościoła, trochę o rasizmie, trochę o zaściankowości, trochę żartów z kryzysu wieku średniego i nieśmiertelne i będące pod ręką gagi z karłem w roli głównej. Wszystkie te elementy (swoją drogą mocno obraźliwe) zostają jedynie lekko dotknięte i mam wrażenie, że w perspektywie całej fabuły absolutnie niczemu nie służą, ba, są wręcz niesmaczne. Ogólnie w moim odczuciu cały film jest zbiorem przypadkowych scen, które wprawdzie łączy problem zobrazowany przez Frances McDormand, ale oprócz tego nie są one w jakikolwiek sposób rozwijane. "Maltretowanie czarnych" zakończone właściwie na jednej czy dwóch scenach dialogowych. Ex mąż bohaterki, który znajduje sobie dziewczynę - uproszczony do paru (w mojej opinii) kompletnie nieśmiesznych wstawek. Główny temat z kolei, kiedy już zostaje wspomniany wypada nieco kulawo i groteskowo. Nie sposób brać na poważnie misji Mildred, która sama w sobie jest słuszna i jak najbardziej ma sens, kiedy reżyser dokłada nam kolejne postacie z kolejnymi dziwnymi cechami charakteru, które znikają po kilku scenach. Mimo, że bohaterowie stanowią zamkniętą małomiasteczkową społeczność, wydaje się, że nic ich ze sobą nie łączy – jak gdyby poznali się tuż przed popełnieniem zbrodni.

I teraz najważniejsze pytanie - czy taki właśnie był zamiar McDonagha? Jak tak naprawdę odczytywać jego najnowszy obraz? Ponieważ dla mnie nie jest to ani czarna komedia, ani dramat, ani film obyczajowy. Widzę tu trochę stylistyki Guy'a Ritchie, braci Coen czy nawet Tarantino, wszystko jednak zostaje pozlepiane "byleby było". Tytułowe billboardy, najmocniejszy wydawałoby się punkt fabuły, niby wzbudzają poruszenie w miasteczku, ale ja widzę tylko wściekłego księdza, który tak naprawdę przychodzi bronić syna Mildred i zdenerwowanych policjantów, którzy, jak to typowi przerysowani policjanci, kręcą się w kółko. Woody Harrelson gra dobrze, myślę jednak, że jego postać zyskałaby więcej gdyby tak szybko nie zniknęła z ekranu. Sam Rockwell poprawnie odtwarza rolę przygłupiego gliny, kiedy jednak przedstawia się nam jego przemianę wypada ona niewiarygodnie. Jedynie Frances McDormand wydaje mi się dobrze rozpisaną postacią, której wkurzenie i poczucie bezsilności jest w pełni zrozumiałe. Mildred Hayes chwyta się wszystkich możliwych sposobów, by jej wołanie zostało wysłuchane. Szkoda jednak, że tak mocny i skłaniający do dyskusji temat został ubrany w tak mętną (i przy tym niezwykle obraźliwą dla niektórych) formę. Po seansie czuję ogromny niedosyt, być może lepiej jest chodzić na tego typu produkcje nie wiedząc o nich nic i nie mając żadnych oczekiwań...? "Trzy Billboardy za Ebbing, Missouri" nie otrzymają ode mnie statuetki w kategorii Najlepszy Film.

Komentarze

  1. zgadzam się z recenzją, odczuwam pewien niedosyt po tak zachwalanym filmie. Żaden z wątków nie wbijał w fotel, a tego oczekuję od filmu z tak wysoką oceną. Często wymuszony humor nie wywoływał zbiorowego wybuchu entuzjazmu na pełnej sali kinowej, raczej pojedyncze uśmiechy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dzięki za opinię, na seansie, na którym byłam ja z kolei dość sporo ludzi się śmiało, ale w momentach, które dla mnie były z kolei dość niepoważne.

      Usuń

Prześlij komentarz