Satyra, kryminał czy groteska?

Bracia Coen przyzwyczaili nas już do swojego stylu, który wychwalany jest przez tysiące fanów na całym świecie. Ich nazwisko zwykle jest gwarancją sukcesu. W "Suburbiconie" role uległy zamianie - Ethan i Joel Coenowie odpowiedzialni są za scenariusz, zaś za kamerą stanął nie kto inny jak sam Goerge Clooney, wprawiony już w reżyserskich bojach. Na realizację produkcji trzeba było czekać wiele lat, można było się więc spodziewać prawdziwej petardy. Sala na pokazie przedpremierowym pękała w szwach - pewnie większość za sprawą bardzo sprawnie nakręconego trailera, który (niestety) zdradza wiele ważnych dla filmu scen.

Historia "Suburbicona" rozgrywa się w uroczej sielankowej scenerii Stanów Zjednoczonych z lat 50. W roli głównej możemy zobaczyć dobrego kolegę Clooney'a Matta Damona (po którym ostatnio naprawdę widać upływ lat) - wraz ze swoją perfekcyjną rodziną mieszka w ekskluzywnej dzielnicy i cieszy się życiem, tak jak i reszta jego idealnych sąsiadów. Harmonia i szczęście nie opuszczają mieszkańców Suburbiconu... no chyba, że ma się czarny kolor skóry. Do jednego z domów przeprowadza się rodzina Mayersów, co powoduje ogromne poruszenie wśród sąsiadów, którzy obawiają się Afroamerykanów. Historia ta jest jednak tylko tłem dla losów rodziny Lodge'ów, która pewnego dnia staje się celem okrutnego ataku gangsterów. Społeczność poruszona jest tym aktem przemocy, przypisując go oczywiście do niedawnego wprowadzenia się Mayersów. Gardner Lodge postanawia chronić swoich najbliższych za wszelką cenę... mężczyzna skrywa jednak mroczne sekrety, których lepiej nie wyjawiać, nawet rodzinie.


Podejrzewam, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, że historia czarnoskórej rodziny Mayersów zainspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Podobne wydarzenia rozegrały się w miasteczku Levittown w Pensylwanii. Choć filmów o prześladowaniu Afroamerykanów powstało już wiele, ta historia miałaby szansę się obronić, gdyby to ona stanowiła centralny punkt historii przedstawionej w "Suburbiconie". Mam wrażenie, że wątek rasistowski wrzucony został do tej produkcji jakby z przymusu, niedbale, tak, aby jakoś sklecić film w całość.

Nie da się ukryć, że "Suburbicon" pod wieloma względami przypomina "Fargo", niestety, nie dorasta mu jednak nawet do pięt. Wypuszczenie na ekrany produkcji Clooney'a w tym momencie miało zapewne pokazać wciąż żywy w Stanach problem rasizmu, na ekranie jednak nie składa się to w logiczną całość. Zawiązanie intrygi następuje tak naprawdę dość późno i widzowi ciężko jest połapać się tak naprawdę po co pokazuje się daną postać czy scenę. Ukazane w trailerze elementy humorystyczne miały wskazać na groteskowy, "coenowski" wydźwięk filmu; być może jeśli patrzeć na "Suburbicon" wyłącznie w kategoriach czarnego humoru dałoby się go ocenić wysoko - mnie jednak żarty ukazane na ekranie bardziej żenowały niż bawiły. Żadna z postaci mnie do siebie nie przekonuje; można wręcz odnieść wrażenie, że wszyscy bardzo chcą, by film jak najszybciej się skończył. Jedynymi przebłyskami na tym ciemnym niebie można nazwać małego Noah Jupe wcielającego się w rolę syna, Nickiego Lodge'a i agenta ubezpieczeniowego granego przez Oscara Isaaca, którzy starają się wtłoczyć w swoje postaci trochę emocji.

W efekcie zawodzi na całej linii. Widz nie jest w stanie do końca określić co właściwie zobaczył - groteskę, kryminał, współczesną satyrę o rasizmie? Posklejane wątki nie łączą się w logiczną całość, a doprawienie tego wszystkiego typowym dla Coenów czarnym humorem uważam za tani chwyt marketingowy. Clooney gubi się w przedstawianej przez siebie historii i chyba sam nie wie w jaki ton ma uderzyć, by zainteresować publiczność. Mając do dyspozycji tak dobrych aktorów jak Matt Damon i Julianne Moore można było stworzyć naprawdę ciekawy obraz. Niestety Clooney serwuje film nijaki, kompletnie bez pomysłu i niedopracowany.

Komentarze