Rzezimieszek z Camelotu.

Historia Króla Artura i jego wspaniałego magicznego miecza wałkowana jest w kinie od lat. Legenda sama w sobie jest naprawdę fascynująca i aż prosi się o ekranizację, niestety mało jest dzieł, które "robią to dobrze". Ostatnia produkcja, którą dane mi było zobaczyć to bardzo średni film z 2003 roku z Clivem Owenem w roli dzielnego rycerza. Od niedawna na ekranach gości wersja autorstwa samego Guya Ritchie, dla mnie jednego z najbardziej charakterystycznych twórców kina brytyjskiego. Znany z serii o Sherlocku Holmsie czy świetnego "Przekrętu" 48-letni reżyser cofa się w czasie aż do średniowiecza.

Historia jest prosta do bólu, choć nieco zmodyfikowana na potrzeby filmu. Szanowany i kochany król Uther z pomocą wykutego przez Merlina magicznego miecza Excalibura odpiera atak jednego z najpotężniejszych magów atakujących jego zamek Camelot. Niestety nie spodziewa się, że wśród jego najbliższych znajduje się zdrajca pragnący zawłaszczyć koronę. Uther ginie bohaterską śmiercią, a jego synowi szczęśliwie udaje się umknąć mordercy. Po latach nieświadomy swego pochodzenia chłopak w sumie przypadkiem wyciąga Excalibura, który po śmierci ojca tkwi wbity w skałę, i niezbyt chętnie, wznieca bunt przeciw uzurpatorowi, który okupuje tron. Pomagają mu w tym jego przyjaciele i tajemnicza czarodziejka (wiedźma/czarownica/ kobieta-mag?).

Wydaje mi się, że Ritchie, gość, który słynie z sensacyjnych filmów pełnych bójek na pięści okraszonych licznymi przekleństwami, ma za nic fakt, że Król Artur to postać z V w. Reżyser nawet na moment nie rezygnuje ze swojego stylu i, choć traktuje mit brytyjskiego króla raczej luźno, nie rezygnuje z kluczowych elementów tak ważnych dla tej legendy. Jego dotychczasowe dzieła, pełne przemocy i dość mocnych żartów, opowiadały historie o spryciarzach i rzezimieszkach szukających pomysłów na zarobek. Podobnie jest i tym razem - Artur to uliczny cwaniak, zbój, który próbuje przetrwać na własną rękę. Umie się bić, a jego główne źródło utrzymania to... bycie średniowiecznym alfonsem. Urywane dialogi, skomplikowane ruchy kamerą, szalony montaż eksperymentujący z prędkością daje nam typowy dla Brytyjczyka film, który wygląda w sumie jak bardzo długi teledysk (a więc wszystko się zgadza, bowiem Ritchie z teledyskami i reklamami miał też sporo do czynienia). Mamy do czynienia z widowiskiem, z zabawą formą, i jest to moim zdaniem widowisko udane.


Bardzo energiczna i naprawdę fajnie skomponowana ścieżka dźwiękowa efektownie wtapia się w film. Rażą niestety niektóre sceny fantasy -  efekty specjalnie niestety nie są mocną stroną Ritchiego. Bohaterowie to postaci z krwi i kości: koledzy Artura przywodzą na myśl średniowiecznych drobnych gangsterów, a sam król szlachetności i dostojności ma w sobie... raczej niewiele. Dobrze wypadają aktorzy w rolach drugoplanowych, na uwagę zasługuje zwłaszcza demoniczny Jude Law, który, choć trochę przerysowany, nie staje się groteskowy, lecz zachowuje elementy tajemniczości i mroku. Słynny Okrągły Stół również robi wrażenie, choć to nie on jest głównym elementem tego filmu. Historia toczy się niezwykle wartko, ale Ritchie pilnuje, by widz nie zagubił się w trakcie seansu. Niestety intryga czasem mocno zwalnia i niektóre ze scen są dość konkretnie przeciągnięte. Prostota fabuły natomiast nie uraziła mnie ani razu - to nie ma być przecież film historyczny ani filozoficzne rozważania nad średniowieczną Anglią!

Zastanawiająca jest natomiast różnorodność etniczna osób pojawiających się w filmie. Skoro film ma miejsce w V - wiecznej Anglii obecność tak wielu osób o innym niż biały kolorze skóry jest dość zastanawiająca. Absolutnie nie umniejsza to wartości danej postaci, niemniej, trochę gryzie mnie taka niekonsekwencja i.. może niepotrzebna w tym miejscu postępowość. Cóż, trzeba więc przyjąć, że reżyser potraktował luźno zarówno treść legendy, jak i jej społeczne tło.

Choć nowa ekranizacja "Króla Artura" ma kilka wad, film ogląda się z zaciekawieniem. Guy Ritchie stworzył kino, przy którym można się dobrze bawić. Reżyser zabierając się za tak znaną i wałkowaną wielokrotnie historię wiedział, że czeka go nie lada wyzwanie i tchnął w nią trochę życia. Z jego poczuciem humoru i specyficznym stylem narracji mamy do czynienia z naprawdę interesującą interpretacją legendy, która z pewnością spodoba się nie tylko fanom brytyjskiego twórcy.

Komentarze