Kochać i być kochanym.

"Moonlight" miałam okazję zobaczyć już na tydzień przed galą rozdania Oscarów. Niemniej zamieszanie (zamierzone bądź nie, nie wnikam) na niedzielnej uroczystości zmusiło mnie do zastanowienia się nad tym czy jest to film w istocie "Oscarowy" i napisania o nim parę słów. Oczywiście, nie od dziś wiadomo, że nagrody Akademii nie są wyznacznikiem świetności danej projekcji, a nagroda często wędruje do kogoś ze względów politycznych czy też społecznych. "Moonlight" Barry'ego Jenkinsa otrzymał 3 statuetki, w tym tę najważniejszą, dla najlepszego filmu. Ale czy jest to faktycznie najlepszy obraz jaki można było zobaczyć w minionym roku?

"Moonlight" czyli "blask księżyca" - to słowo kluczowe dla zrozumienia istoty całej fabuły. Jeden z bohaterów powołując się na zasłyszany kiedyś cytat mówi, że "czarni chłopcy w blasku księżyca wydają się niebiescy" a kolor ten stanie się barwą przewodnią w filmie. Jenkins nie jest nowicjuszem, ma za sobą już kilka produkcji - tym razem jesteśmy obserwatorami dorastania chłopca z Miami, Chirona, który od najmłodszych lat poszukuje swojej tożsamości w świecie, w którym nie ma miejsca na słabość. Film podzielony jest na trzy akty, każdy z nich przybliża inny okres życia Chirona. "Little" skupia się na jego dzieciństwie, w którym schronienie i bezpieczeństwo odnajduje nie u matki-narkomanki, lecz u Juana (Mahershala Ali również ze statuetką za najlepszą rolę drugoplanową) i jego dziewczyny. "Chiron" pokazuje okres dorastania, czasy szkoły średniej, najtrudniejszy i chyba jeden z najważniejszych etapów w życiu młodych ludzi. Chłopak bez słowa znosi szykany i oddaje wszystkie oszczędności matce, która w zatrważającym tempie stacza się na samo dno nałogu. Ostatni z aktów, "Black", to czas dorosłości: Chiron dokonując w swym życiu pewnych wyborów odcina się całkowicie od społeczeństwa, zachowując kontakt jedynie z tą, która wyrządziła mu największą krzywdę.

Każda z trzech części ma swoje mocne strony; przede wszystkim już sam podział uważam za udany zabieg, umożliwiający lepsze zgłębienie każdego z etapów życia chłopaka i pokazujący jego ewolucję. Bardzo dobrze dobrana ścieżka dźwiękowa wpasowuje się w każdą ze scen. Ujęcia są mocno zróżnicowane: raz dostajemy trzęsienie kamerą na wszystkie strony, by za chwilę obserwować konkretne slow motion. Jenkins skupia się też na twarzach, pokazując nam co chwilę któregoś z bohaterów. Całość przypomina bardzo długi ładny teledysk, w którym główną rolę odgrywa kolor niebieski a akcja w dużej mierze dzieje się w nocy.


Jest w tym filmie coś melancholijnego, nostalgicznego, jakaś taka tęsknota za byciem sobą. Przywodzi na myśl (i zapewne nie tylko mi) "Boyhood", z tą jednak różnicą, że tu wszystko dzieje się dużo szybciej. Nie można jednoznacznie określić jego głównego wątku, Jenkins bowiem chce przybliżyć wiele tematów: poszukiwanie swojej tożsamości, brak stabilności i opieki od najmłodszych lat, nierówności społeczne, zróżnicowania kulturowe. Przede wszystkim skupia się braku miłości i odkrywaniu swojej orientacji. Chiron nie jest w stanie wyrwać się z toksycznego związku z matką, a namiastki domu szuka u Juana i Teresy. Jedyna osoba, do której żywi głębsze uczucia odtrąca go - chłopak nie widzi więc wyboru, tworzy więc wokół siebie mur i zamyka na jakiekolwiek relacje.

Oprócz melancholii i pięknych zdjęć nie znajduję jednak w tym filmie niczego... szczególnego? Te wszystkie tematy są ważne, są potrzebne, wydaje się jednak, że "Moonlight" wpada prosto w schematy i stereotypy, a wątki homoseksualne nie sprawią, że się im wymknie. Dialogi są jak wycięte z szablonu. Matka-narkomanka, która kocha swego syna, ale niszczy go, bo nie umie zapanować nad nałogiem? Groźny gangster, który pod pokrywą mięśni skrywa emocje i wrażliwość? Uciekając na siłę od banału najprościej w nim utknąć. Z filmów walczących o Oscara ten jest mi w sumie najbardziej obojętny, bo choć nie brak mu zalet (głównie technicznych), nie wykorzystuje w pełni skrywanego w sobie potencjału.

Komentarze