Cicha katastrofa.

Wyścig Oscarowy trwa. Mimo bardzo kiepskiej dystrybucji udało mi się zobaczyć zachwalany dramat Kennetha Lonergana. "Manchester by the sea" porównałabym z leżeniem na miękkiej sofie, która wraz z upływem czasu zaczyna Cię coraz bardziej uwierać. Nie jest to film wygodny, łatwy i przyjemny. Nie jest to jednak, przykro mi to przyznać, film wybitny. 

Głównym bohaterem jest Lee Chandler (Casey Affleck), który po śmierci brata (Kyle Chandler) wraca do rodzinnego miasta, malutkiej mieściny nad morzem, by zaopiekować się osieroconym bratankiem. Najpierw pokazuje nam się obraz Lee jako opryskliwego, zamkniętego w sobie człowieka, który na wieść o tak strasznym jak śmierć wydarzeniu nie reaguje nawet odrobinę... ludzko? Z czasem jednak dowiadujemy się, że powrót do tytułowego Manchester jest także powrotem do osobistej tragedii sprzed lat, przez którą Lee ucieka z miasta by zaszyć się jak pustelnik w obcym mu Bostonie. Mężczyzna przyjeżdżając do miasteczka musi zmierzyć się z przeszłością, której nie da się odkreślić grubą kreską i zwyczajnie o nie zapomnieć - jest to po prostu dla bohatera zbyt trudne.

Film jest obrazem spokojnym, intymnym, jakby nagranym z ukrycia. Reżyser zgrabnie przerzuca nas między teraźniejszością a przeszłością bohaterów serwując nam mieszankę emocji i pozwalając nam zrozumieć (a może nie do końca?) co dzieje się w głowie Lee i dlaczego mężczyzna zachowuje się tak a nie inaczej. Manchester wciąż pamięta o tragedii sprzed lat, która na zawsze zniszczyła życie Chandlera i jego rodziny. Elementy dramatyczne przeplatają się z niezwykle przyziemnymi i wręcz komediowymi dialogami między postaciami. Nowa sytuacja wydaje się przytłaczać wszystkich wokół - jak to bowiem bywa ze śmiercią, zazwyczaj przychodzi ona niespodziewanie. Wokół Patricka, nastolatka, który nie do końca zdaje sobie sprawę co się stało i żyje według swoich 16-letnich zasad i priorytetów (koledzy, zespół, hokej), tworzy się małe zamieszanie. Chłopak staje się niejako problemem; zbyt młody by zająć się sam sobą, zbyt dojrzały, by traktować go jak małe dziecko. Różne doświadczenia, osobowości i cele bohaterów zderzają się ze sobą, uniemożliwiając komunikację. 

Bardzo urzekł mnie naturalizm postaci, ich nieporadność i niezręczność, nieumiejętność z poradzeniem sobie z nową przytłaczającą rzeczywistością. Sam Casey Affleck wybija się (nie wiem czy celowo czy też nie) spośród innych aktorów swoją obojętnością i zblazowaniem, wynikających z traumatycznych wydarzeń z przeszłości. Nie znajduje słów ani wewnętrznej siły by odciąć się od osobistej tragedii - nikt jednak nie ma prawa, nie mając takiego bagażu doświadczeń jak on, wydawać sądów nad jego postacią. 


I choć temat jest opowiedziany niezwykle umiejętnie nie mogę oprzeć się myślom, że "ale to już było". Film rozwija się niezwykle długo i mozolnie, skupiając się na mało znaczących detalach, które, jak mniemam, miały uczynić obraz bardziej "ludzkim" i normalnym. Oprócz niektórych scen, które rzeczywiście przybliżały nam istotne elementy i w napięciu przekazywały ważne treści, "Manchester..." jest po prostu powolny i nużący. Ścieżka dźwiękowa, choć wiele osób jest nią zachwyconych, mnie osobiście wybijała z rytmu. Rozumiem zamierzenie reżysera, jednak przy tak spokojnym i cichym filmie muzyka prawie gryzła mnie w uszy. Ryzykownym zabiegiem było umieszczenie tak licznych elementów komediowych - nie mamy tu do czynienia z typowymi gagami a raczej nienachalnym komizmem sytuacyjnym, obawiam się jednak, że publiczność gubi przez to istotę opowieści.

Określiłabym film mianem przyzwoitego, interesującego. Kto mnie zna ten wie jak mocno mogę utożsamić się z bohaterami i ich przeżyciami - "Manchester..." nie powalił mnie jednakże na kolana, nie porwał mojego serca i nie wzburzył moich emocji. Przez ponad dwie godziny mamy do czynienia z wyjątkowo spokojnym i poprawnym dramatem o niezwykle wrażliwej tematyce, która, co bardzo mnie smuci, poruszyła mnie mniej niż na przykład zeszłoroczny "Ja, Daniel Blake". W wyścigu po statuetkę za Najlepszy Film wszystkie walory tej produkcji mogą okazać się niewystarczające.

Komentarze

  1. Cassey zblazowany? Przecież to chodzący wrak człowieka, ktoś kto nigdy nie otrząśnie się z tej tragedii. On nie jest zblazowany on umarł wewnętrznie. A jego bratanek nie był zaskoczony śmiercia ojca - przecież każdy wiedział że pożyje ok 5 lat ( scena z lekarką ) i syn wiedział i już wczesniej psychicznie był przygotowany na śmierć ojca. Mimo wielkiej straty to są zupełnie inne rodzaje śmierci - spalić swoje dzieci żywcem przez przypadek i stracić ojca który zapewnił mu ( mimo porąbanej matki ) świetne życie, wychował go na fajnego towarzyskiego faceta z różnymi zainteresowaniami. Dla mnie to kino wybitne, ja mimo 40 lat na karku i oglądnięciu tysiąca filmów nie miałam wrażenia "że to już było". Elementy komediowe stanowiły doskonałą przeciwwagę tego dramatu - jestem matką gdyby coś takiego mi się przytrafiło nie mogłabym już żyć. Gdy nie elementy humorystyczne film byłby nie do zniesienia z powodu kalibru tej tragedii.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz