Szeregowiec Ryan naszych czasów.

Mel Gibson po raz kolejny dał o sobie znać i powrócił po latach z "Przełęczą ocalonych" ("Hacksaw Ridge"). Po 2 tygodniach od seansu nie jestem w stanie dokładnie określić czy jestem fanką tego pana czy też nie. A jego podobno albo się kocha, albo nienawidzi.

Film, oparty na prawdziwych wydarzeniach, dzieli się na dwie części. W pierwszej przedstawia dokładnie historię Desmonda Dossa (w tej jakże ważnej roli Andrew Garfield), młodego koleżki z Teksasu, który jest oddanym synem, bratem, człowiekiem niezwykle religijnym. Czasy niespokojne, bo to w końcu II wojna światowa. Ojciec Dossa (Hugo Weaving - jak dziwnie jest patrzeć na niego bez elfich uszu!) to weteran I wojny, który stracił na polu bitwy większość swoich przyjaciół. Jego powiernikiem staje się więc alkohol, co odbija się oczywiście na całej rodzinie. Jego agresja i nieobliczalność sprawiają, że w Desmondzie zagnieżdża się pogarda do broni i wszelkiego rodzaju przemocy. To w końcu przeciw przykazaniu Bożemu. Chłopak nie może bezczynnie siedzieć i patrzeć jak giną jego koledzy, zaciąga się więc do wojska, jednak nie ma zamiaru używać broni i zabijać wrogów. Jego wewnętrznym rozterkom towarzyszy piękna pielęgniarka Dorothy (bardzo stereotypowa zresztą). Jak można się spodziewać, przekonania Desmonda nie spotykają się z aprobatą innych żołnierzy. Chłopak wyrusza jednak na front do Japonii w roli sanitariusza. Tu wyraźnie pierwsza część oddziela się od drugiej, atakując nas zewsząd pourywanymi kończynami i ogromnym hałasem. Okinawa wydaje się nie do zdobycia, jednak heroizm Desmonda niejako przyczynia się do zwycięstwa Amerykanów.

To wszystko zostaje nam podane w tak pięknej i wyidealizowanej formie, że aż ciężko uwierzyć, że to Desmond Doss istniał naprawdę. Mam naprawdę dość spory problem z oceną tego filmu, ponieważ pierwsza część jest tak przesłodzona, że aż nudna i nierealistyczna. Andrew Garfield raczej nie wspina się na wyżyny aktorstwa i przez cały film jest mi raczej obojętny. Hugo Weaving wypada całkiem przekonująco, jednak jego rola nie jest zbyt wielka (niemniej chce się na niego patrzeć).


Problemem jaki tu wyczuwam jest to, że "Przełęcz ocalonych" choć bardzo się stara, nie zgłębia psychiki bohaterów, a zaledwie muska ich po powierzchni, pokazując jak dobry jest charakter Dossa a jak wulgarni i niewyrozumiali są inni żołnierze. Sceny walk są jednak całkiem ciekawe, dobrze wykonane i przez to znacznie podnoszą wartość filmu. Na polu bitwy żołnierze stanowią jedność, a niejedni pokazują swoje prawdziwe oblicze. Gibson stara się pokazać bezsens wojny, okrucieństwo i bezcelowy przelew krwi.Nie jest to jednak coś niezwykłego ani wybitnego. "Przełęcz..." nie zapisze się w mojej pamięci jako film genialnie ujmujący tematykę wojny. Postać Dossa sama w sobie jest ciekawa, ile jednak jest w historii takich Dossów, o których nigdy film nie powstanie? Zakończenie pod względem artystycznym jest po prostu... śmieszne, a chyba Gibson chciał przedstawić Desmonda jako bohatera wojennego. Mamy podany na talerzu film niezwykle stereotypowy, amerykański, z jednej strony o dużym potencjale a z drugiej pełny kulawych scen i nieciekawych dialogów. Szeregowiec Doss nie zapisze się w mojej pamięci na długo.

Komentarze