What happened, Ms Jones?

Bridget Jones wróciła! Po ponad 10 latach “Bridget Jones 3” szturmem wchodzi do polskich kin gromadząc na salach kinowych . Chudsza, powyciągana na twarzy, ale nadal tak samo zwariowana. Przynajmniej tak się nam na samym początku wydaje.

Bridget porzuca swój papierowy dziennik na rzecz iPada, który zresztą nie jest jedynym produktem Apple pojawiającym się (dość ostentacyjnie) na ekranie. Nadal samotna, ale niezwykle pogodna robi karierę jako producentka telewizyjna i stara się zapomnieć o panu Darcym, którego spotyka na pogrzebie znajomego” (nie chcę spoilerować!). Wyrusza z koleżanką na festiwal, który owocuje znajomością z niejakim Jackiem. Mark Darcy jednakże pojawia się w życiu naszej bohaterki raz jeszcze, co oczywiście wprowadza niezwykły zamęt w jej życiu. Tym bardziej kiedy okazuje się, że nasza ulubienica jest... w ciąży.

I tu właśnie pojawia się problem jaki mam z tym filmem: prawie całkowicie stracił wdzięk i humor, który tak mnie rozbawiał wiele lat temu. Bridget z pierwszych części to pocieszna pulchna Brytyjka, która może i robi z siebie kretynkę na ekranie, ale robi to z gracją i nie sprawia, że człowiek czuje się jak półmózg. Żarty były spójne, ciekawe... może niekoniecznie wysokich lotów, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który nie obśmiał się na scenie zjazdu Bridget na rurze pożarowej. Trzecia część pachnie prawdziwym odgrzewanym kotletem. Zellweger dwoi się i troi, żeby przywrócić choć trochę klimatu sprzed 14 lat, ale nie pozwala jej choćby na to niesamowicie wybotoksowana twarz. Bohaterowie stracili swoją rześkość, grają od niechcenia, ciągnąc niemiłosiernie wątki rozpoczęte w poprzednich częściach. Wątek ciąży jest stary, znany i lubiany, jestem w stanie go zrozumieć; bądź co bądź Bridget robi się coraz starsza. Niemniej, większość jej perypetii przypomina młodzieżowe komedie, tak jakby producenci chcieli za wszelką cenę przyciągnąć do kin publiczność z roczników 2000+. Festiwal muzyczny, hity rodem z radia Eska.... brakuje mi jeszcze Colina Firtha robiącego sobie zdjęcie na Instagrama.

Nie ukrywam, bywały dialogi, które wzbudzały mój uśmiech. Między Darcym a Jones nadal istnieje taka...niezręczna chemia”. Ich perypetie przywołują na myśl przygody z poprzednich części, a widz w głębi serca kibicuje tej sympatycznej parze. Sam Patrick Dempsey jest w porządku. Jego postać nie wywołuje w nas niechęci, patrzymy na niego raczej z pewną dozą... dystansu (to jednak nie to samo co Hugh Grant). Rodzice głównej bohaterki też starają się trzymać poziom sprzed Niemniej jako całość „Bridget Jones 3” prezentuje się dość... hmm, nawet nie wiem jak to określić, wtórnie, atakując nas przez bite dwie godziny szalonymi scenami z dość nieokrzesaną bohaterką, okraszonymi najnowocześniejszymi hitami muzycznymi, tak by na końcu przeprowadzić nas przez sekwencję typową dla komedii romantycznych. Czy jest to w ogóle potrzebne? Oto jest pytanie.

Komentarze