What next, Mr Allen?
Gdy reżyser wyrabia sobie pewną renomę, jego nazwisko mówi samo
za siebie i jak magnes przyciąga do kin tłumy. Jest klasą samą w
sobie. Często też służy jak przynęta na ulotkach, która wabi
co niektórych mało zorientowanych widzów. Dlaczego o tym wspominam?
Ponieważ jednym z takich nazwisk jest Woody Allen. Nasz poczciwy
osiemdziesięcioletni nowojorczyk nie zwalnia tempa, co roku serwuje
nam coraz to nowsze obrazy i dzieli widzów na tych, którzy reżysera
kochają i tych, którzy już dawno widzieliby go na emeryturze.
Ja zdecydowanie zaliczam się do tej drugiej części widowni. Po
seansie „Nieracjonalnego mężczyzny” obiecałam sobie, że na
kolejny film już się nie wybiorę. Obietnicę jednak złamałam i w
weekend wybrałam się na głośno zapowiadaną „Śmietankę
towarzyską”. Cóż... seans ten można sobie zdecydowanie darować.
Ameryka. Lata 30. Zahukany nowojorczyk Bobby Dorfman (Jesse
Eisenberg) udaje się do Los Angeles, by u boku wuja (Steve'a
Carella), grubej ryby w świecie filmu, rozpocząć swoją karierę.
Zakochuje się bez pamięci w sekretarce Vonnie (Kristen Stewart),
jednak ta jest już zajęta. Bobby nie ustaje w swoich zalotach,
przez co dziewczyna stanie przed nie lada wyborem.
Pierwszą rzeczą, na którą trzeba zwrócić uwagę są bardzo
udane ujęcia, które zdecydowanie umilają seans. Niemniej, niektóre
z nich jawnie pokazują użycie zielonego ekranu. Tło historyczne,
choć interesujące, nakreślone jest dość słabo, bowiem wspomina
się o nim głównie w kontekście ówcześnie występujących
aktorek. Historia zapowiada się prosto, acz ciekawie – trochę
romansu, satyry i humoru. Problem w tym, że Kristen Stewart nie
potrafi wykrzesać z siebie absolutnie żadnej energii. Eisenberg
dwoi się i troi, gra w sposób niezwykle ujmujący, jednak aktorka
znana ze „Zmierzchu”, cóż... na etapie „Zmierzchu” chyba
się zatrzymała. Brak chemii między bohaterami potęgują dialogi,
które brzmią jak wydarte ze złotych myśli gimnazjalistki. Do tego
co jakiś czas głos Allena informuje nas o przebiegu fabuły –
narrator niestety jest tu kompletnie niepotrzebny i umyka widzowi w
trakcie seansu.
W międzyczasie Allen dorzuca liczne postaci i wątki poboczne,
które, mimo że ciekawe i potraktowane z humorem, niespecjalnie
pasują do głównej osi filmu. Mamy do czynienia z żartami o
Żydach, parodią filmów gangsterskich, lewicowymi rozważaniami na
temat egzystencji człowieka.... czy nie za dużo aby tego?
Bohaterowie poboczni są niezwykle barwni i zabawni, bardzo dobrze
odgrywają swoje role. Nie ukrywam jednak, że często odwracali oni
moją uwagę od wątku Bobby'ego i Vonnie.
Tytułowa
„śmietanka” jest zaledwie przez Allena muśnięta, choć przez
cały film bardzo czekałam, aż temat zostanie pogłębiony. W końcu
na tym (a przynajmniej tak mi się zdawało) opiera się cały pomysł
obrazu! Niepoprawny młody romantyk vs. podstarzały biznesmen.
Eisenberg i Stewart krytykują elity, chcą skupić się na tym co
jest tu i teraz, na miłości, duchowości. Czas pokazuje jednak ich
okrutną hipokryzję – oboje sami stają się tym, czym najbardziej
gardzili. Wybierają komfort i pieniądze, dołączają do „café
society” i udają, że ich życie to
teraz bankiety, drogie suknie i drinki w nocnych klubach. Wątpliwości
dziewczyny nad wyborem tego jedynego również potraktowane są po
macoszemu – właściwie cała idea filmu zostaje wyjaśniona w
paru zdaniach dopiero pod koniec filmu.
„Śmietanka...”
okazuje się więc być filmem przewidywalnym, wzbudzającym uśmiech,
lecz nie pozwalającym na głębszą refleksję. Ciekawe rozterki o
tym czy lepiej „być” czy „mieć” stłumione zostały
korowodem głośnych postaci drugoplanowych i dialogami prosto od
Paulo Coelho. Dobrze jednak, że Allen nie pojawił się na ekranie –
znalazł sobie idealne zastępstwo, Jessego Eisenberga, który w tym
natłoku wątków wypada zdecydowanie najkorzystniej.
Komentarze
Prześlij komentarz